Daleszyce 2024 – kolarstwo górskie jak za dawnych lat, bo prawdziwe MTB nie umiera nigdy! | RELACJA

HomeSportRelacje

Daleszyce 2024 – kolarstwo górskie jak za dawnych lat, bo prawdziwe MTB nie umiera nigdy! | RELACJA

Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA


Powroty nigdy nie są łatwe, zwłaszcza jeśli chodzi o jazdę na rowerze górskim…po górach. Taka wizja przyświecała niedzieli 14 kwietnia, inauguracji kolejnego sezonu MTB Cross Maraton, czyli dawnego ŚLR.


Dla niewtajemniczonych – Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej. Mam wrażenie, że ten skrót wciąż działa jak słowo klucz wśród starych bywalców. Czy sam siebie do nich zaliczam? W jakimś sensie tak, bo przygoda MTB z Górami Świętokrzyskimi rozpoczęła się dla mnie właśnie w Daleszycach w 2016 roku. I tu bardzo szybko „wyjaśnił” mnie mój kolega Paweł, czyli człowiek instytucja, twórca portalu na którym o tym piszemy. Otóż Paweł startował w Daleszycach już w 2012 roku na rowerze na kołach 26 cali i hamulcach V-brake. Co ja zatem mogę wiedzieć o życiu jak przyjechałem tu pierwszy raz na nowożytnym 29erze…

Postanowiliśmy odnowić dawne zwyczaje i za moją namową, aby być w jakimkolwiek trybie startowym, przyjechaliśmy z Pawłem do Daleszyc w niedzielę. Nie miałem złudzeń ani oczekiwań, bo w ostatnich dwóch latach tacierzyństwo i życie w trójkącie dom-praca-obowiązki, niespecjalnie sprzyjało startom i trenowaniu. Wręcz rower stał się okazjonalny. Dlatego nie będziemy rozpisywać się o miejscach, klasyfikacjach itd. One po prostu były. :)

Duch sportu jednak w człowieku nigdy nie umarł, bo jestem zwolennikiem teorii, że żadne jeżdżenie dla jeżdżenia czy towarzyskie ustawki nie dają tego uczucia i doświadczenia, jakie daje przypięcie numeru startowego na kierownicy.

Z tak towarzyszącym przeświadczeniem, biorąc siły na zamiary zdecydowaliśmy się rzecz jasna na dystans Fan, choć miewałem już epizody z najdłuższym Masterem i to było dopiero wyzwanie. Jednak nie w obliczu braku przygotowania. Towarzyszącym mi uczuciem w startach w górach jest zawsze pokora. Nic tak nie uczy umiejętności jak jazda po górach. Umiejętności nie tylko w znaczeniu jazdy po trudnym terenie, ale także rozkładania sił, jazdy taktycznej, jedzenia (!!!) i znajomości własnego organizmu.

Góry Świętokrzyskie to nie są przelewki. Nie najwyższe, ale najstarsze góry na terenie Polski oferują pełne spektrum nawierzchni jakie można spotkać w terenie górskim. Są więc przede wszystkim skaliste i kamieniste podłoża, niekończące się korzenie, chytre trawersy, przejazdy przez rzeczki i potoczki, czy górskie drogi i ścieżki w różnym stanie. Nie ma tu oczywiście wielokilometrowych podjazdów, ale konfiguracja tras robiona przez słynnego GIT-a (Główny Inżynier Tras) zawsze przypomina na profilu gęsty grzebień, co w praktyce oznacza zjazd-podjazd i tak kilkanaście razy. Taki interwał i krótkie strome ścianki potrafią „zabić” każdego. I o to chodzi 😊

Tym razem do pokonania było 47 km i blisko 1300 metrów przewyższenia i 12 konkretnych podjazdów (Ałaa).

Słynne „Dallas” zawsze przyciągało dobrą frekwencję, choć chude covidowe lata na pewno zrobiły sporą wyrwę. W niedzielę daleszycki rynek był jednak pełny twardych ludzi i zgromadził ponad 400 startujących. Nie bez kozery tak ich określam (w tym siebie), bo na „ŚLR” nie ma i nigdy nie było przypadkowych osób. Każdy kto tu przyjeżdża wie z czym się mierzy, ma przynajmniej przyzwoite umiejętności jazdy w terenie i wie co to góry. To nie Mazowsze i inne gonki rodem z „płaskopolski”.

Kilka minut po 11, sektor startowy. Stoimy z Pawłem prawie na końcu 200 osobowej stawki, bo nie zamierzamy się wygłupiać. Jak mówi stare kolarskie powiedzenie – jedź swoje. Taki był plan, wyścig zawsze pisze swój scenariusz. Warunki znakomite, blisko 20 stopni, przebijające się słońce. Ruszamy.

Ten element bardzo lubię w cyklach górskich. Rozbiegówka asfaltowa, która układa stawkę i nikt nie robi dziwnych ataków, szalonych wyskoków czy niespodziewanego hamowania bez żadnej przyczyny. Wszystkich z tych nieprzyjemnych akcji doświadczałem zawsze na mazowieckich maratonach z ich „chartami”. Oczywiście taki start z końca ma swoje negatywne konsekwencje na pierwszym trudnym zjeździe, który się zakorkował, bo wiele osób musiało sprowadzić rowery. Trudno, stawka rozciąga się szybko, będzie jeszcze co jechać.

Kolejne kilometry wchodzą dość gładko, udaje się wyprzedzić kilkanaście osób. Każdy ustępuje miejsca szybszym, nie ma konfliktów, pokrzykiwania i dziwnych akcji. Znowu przypominam sobie – tu nie ma przypadkowych ludzi. Najważniejsze to złapać „swoją” grupkę jadącą podobnym tempem i o podobnych umiejętnościach. W praktyce oznacza to płynne podjeżdżanie i pewne zjazdy, gdzie widzisz, że osoba przed tobą „ogarnia” i można nieco puścić hamulce.

Cały czas pamiętam o nawadnianiu i regularnym jedzeniu co 30-45 minut. W wielu sytuacjach chcę przycisnąć, bo czuję, że mogę, ale rozum mówi człowieku uspokój się. Wyprzedzenie 1-2 osób na podjazdach to bardzo duży wydatek energetyczny, dlatego takie „szarpanie” prowadzi do typowej kolarskiej bomby. W połowie dystansu wiem już, że mój rozkład sił był odpowiedni. Za nami pierwszy bufet, na którym nie staję, bo wszystko mam. Przed nami trudny skalisty podjazd pod słynne Zamczysko i za nim jeden z najbardziej klasycznych zjazdów po korzeniach całego cyklu. Klasyk nad klasyki. Kiedyś zjazd ten budził moją grozę, dziś już wyłącznie uśmiech od ucha do ucha. Staram się wyprzedzić jeszcze na podjazdowej części kogo mogę żeby jadąc w dół mieć pustą drogę i zdać się już wyłącznie na umiejętności. Tych trochę zostało i płynnie wpadam na zielone pole u podnóży Zamczyska. Ależ to było dobre.

Wysiłek robi swoje, pojawiają się pierwsze skórcze łydek i dwugłowych, ale shot magnezowo-kofeinowy, który trzymałem na tę okazję chyba pomógł. A może pomógł tylko mojej głowie jak efekt placebo. :) Kolejne podjazdy już bardzo bolą. Wyprzedzam kilku uczestników, którzy już sami siebie nazywają „żywymi trupami” mówiąc, że nie doszacowali. :) Tym bardziej czuję, że zaprocentowało doświadczenie, na miarę oczywiście fizycznych możliwości. Jadę do mety wciąż z drobnym zapasem sił i ostatnim żelem. Drugi bufet na 37 kilometrze wypada zdecydowanie za późno. Największe podjazdy były za nami, więc nie dał mi już zbyt wiele. Ostatnie 8 kilometrów było najmniej ciekawe, bo prowadziło przez pola i tak zwane „ujebki”, które mimo płaskiego terenu, strasznie utrudniały utrzymanie sensownego tempa. Ten odcinek był zdecydowanie za długi… Czekałem na wjazd do Daleszyc jak na zbawienie i po 3 godzinach i 20 minutach wpadłem na ryneczek i metę.

Wynik raczej należałoby przemilczeć, nie jest istotny. Celem była meta, mądra jazda w trudnym terenie, strategia na miarę własnych możliwości i kolejne doświadczenie do kolarskiego życiorysu. Misja zakończona 100% powodzeniem i satysfakcją. Tym razem do swojej jazdy nie miałem żadnych zastrzeżeń, nie było żadnych błędów, „momentów”, a na zjazdach udawało się czytać dobrze nawierzchnię i łapać fantastyczny flow, jaki na tej trasie był w wielu momentach.

Efekt wzrokowy psuły tylko dziesiątki leżących na trasie opakowań po żelach. Można latami tłuc temat i nie da się tego przewalczyć. Każdy potępia, ale trasy nadal pełne śmieci…Temat na osobną dyskusję, choć pewnie bezowocną.

W tym wszystkim jeszcze jeden aspekt sprzętowy jest wart podkreślenia. Na wyścigu byłem totalnym dinozaurem, bo jechałem na 10-letnim Giancie Anthem z kołami 27.5. Oczywiście nie spodziewałem się spotkać nikogo innego na „małym kole” versus wszechobecne dziś 29ery, ale jeszcze większe zdziwienie wzbudził fakt, że byłem prawdopodobnie jedynym lub w 2% nielicznych osób, które jeżdżą jeszcze z przednią przerzutką. Nie widziałem absolutnie nikogo innego, a sam jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że napęd 2×10 ze starej dobrej grupy Shimano XT, to najlepsze co może być na góry. Oczywiście nie o tym jest ta relacja i szybko zostałbym spacyfikowany przez zwolenników „nowoczesnych” napędów 1x, ale może popełnię jeszcze o tym osobny tekst.

20 minut po mnie na metę wjeżdża Paweł na swoim wciąż trzymającym fason GT Zaskarze. Na mecie jeszcze całkiem sensowny i smaczny makaron od organizatora, kilka pogaduch ze znajomymi i 2 h z hakiem drogi do domu. Sam wyścig należy bardzo pochwalić za sprawną organizację, dobre oznaczenie trasy (ani razu nie miałem wątpliwości gdzie jechać) i jak zawsze świetną trasę. Wyróżnik tego cyklu i skarb w koronie to właśnie trasy. Lata doświadczeń, wykorzystywanie możliwości terenu i nieustępliwość w kwestii trendów upraszczania, bo „nie spina się frekwencja”.

No właśnie, wydawałoby się, że takich wyścigów już nie robi, długich, trudnych i wymagających dobrego przygotowania. W czasach chodzenia na skróty, pisma obrazkowego w internecie, gdy ludzie widząc więcej niż 3 akapity jakiegoś tekstu, scrollują palcem na kolejne obrazki, ktoś jeszcze trwa przy starej dobrej szkole trudnych wyścigów MTB. I chwała za to, że są jeszcze takie ekipy (choć pewnie na wymarciu), które robią „pure mtb”, bo popyt wciąż jest spory. Pewnie nadal obracamy się wśród pewnej starzejącej się grupy docelowej, do której sam się zaliczam, a przyszłość to wciąganie w świat MTB nowych, młodych ludzi. Pokazanie takiego świata nowszemu pokoleniu i wpojenie im wysoko wysiłkowego sportu, jakim jest kolarstwo górskie w czasach wszechobecnego ogłupienia płynącego z internetu, to zadanie trudniejsze niż najdłuższy (jeszcze dostępny) dystans górskich maratonów.


Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie także dzięki Tobie! Spodobał Ci się przeczytany tekst? Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i dzielić się pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0