Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
To w zasadzie będzie ostatni wpis odnoszący się do projektu „Mistrzostwa Polski bez dubla”, który dla mnie zakończył się zdecydowanie wcześniej niż zakładałem. Zbyt nerwowa zmiana przełożenia na pierwszym podjeździe, zakleszczony łańcuch, mocniejsze szarpnięcie i … po zabawie. Jeśli potwierdzi się, że MP XCO za rok będą także na Kazurze to nie pozostanie nic innego, jak podjąć się wyzwania po raz drugi. Tylko pewnie tym razem już na trochę innych zasadach, bo to co zafundowałem sobie oraz moim bliskim w czasie ostatnich trzech miesięcy to nie było nic dobrego.
Zacznijmy od początku.
Nie mam sportowej bazy z juniorskich czasów. Nigdy nie uprawiałem żadnego sportu. Na rowerze jeżdżę od dziecka, ale nazwijmy to – intensywną jazdę – uprawiam od 2009 roku, kiedy to pierwszy raz stanąłem na starcie Mazovii organizowanej przez Czarka Zamanę. Nie mam w nogach tysięcy kilometrów. Jeśli wierzyć stravie, to w 2015 zrobiłem niespełna 2300 km, a w 2016 niespełna 2800 km. Co ciekawe pisząc ten tekst zdałem sobie sprawę z faktu, że kilometry nabite w ostatnich miesiącach spowodowały, że w 2017 na liczniku mam już więcej km niż w całym 2016.
Nie mniej jednak jeśli nie liczyć porannego biegania z psem i pojedynczych wypadów na przełaj, to zimę raczej spędziłem biernie. Nie bez powodu mówi się, że wyścigi wygrywa się zimą. Treningu nie nadrobisz zwiększając jego objętość, obciążenia, czyli krótko mówiąc zajeżdżając się. Kiedy w połowie kwietnia zapadła decyzja o starcie w Mistrzostwach Polski miałem przed sobą na przygotowania mniej więcej trzy miesiące. Niestety to nie były trzy miesiące, kiedy mogłem na bok odłożyć wszystkie codzienne sprawy i oddać się tylko treningom w najlepszych porach dnia.
Rzeczywistość była zgoła odmienna – rytm pracy 9-17 obejmujący szereg kilkudniowych wyjazdów bez roweru już na samym początku zweryfikował fakt, że plan treningowy z trenerem będę czasem nawet częściej niż z tygodnia na tydzień. A w ciągu doby były także sprawy domowe, rodzinne obowiązki, plany pozostałych domowników.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Zgodnie z tym co mam zapisane na stravie pierwszy trening stricte pod MP XCO odbyłem na 83 dni przed zawodami. Początkowo to były dwa, trzy, czasem cztery treningi tygodniowo. Jednak im dalej w las, tym bardziej trener narzucał mi mocniejszy reżim treningowy, aż do sześciu treningów tygodniowo. Nie było jednak łatwo, i to nie wcale z powodu tego, że to były ciężkie treningi. Raczej chodzi o to, że:
- nie da się po prostu wyjść z pracy po kilku godzinach za biurkiem i zrobić trening tak jak należy. I nie chodzi tu tylko o nogi, ale także o zajętą milionem spraw głowę,
- narastające uczucie, że w domu jesteś coraz mniej i tak naprawdę wpadasz na późną kolację oraz żeby się wyspać. Stajesz się w domu gościem :(
- trenując pod cross country nie możesz przerzucić intensywnych treningów na wczesne godziny poranne, więc rano możesz co najwyżej skupić się na sensownym rozruchu albo się wyspać,
- trenujesz kiedy możesz, a nie kiedy jest na to najlepszy czas – w efekcie nie raz i nie dwa pogoda pokrzyżowała mi plany,
- wpadasz w dobry rytm treningowy, a tu nagle delegacja i po kilku dniach wyjazdu znowu w zasadzie zaczynasz od nowa.
Gdybym był zawodowcem na kontrakcie to w zasadzie wszystkie powyższe problemy w zasadzie by mnie nie dotyczyły. Ale nie jestem. Jestem amatorem, który chciał trochę mocniej przyłożyć się do treningów i w relatywnie krótkim okresie przygotować się do tak zwanej imprezy docelowej. W efekcie niejeden trening, a często raczej próba jego zrealizowania kończyła się frustracją – tak bardzo chciałem, że w efekcie nic dobrego z tego nie wychodziło.
Warto też pamiętać, że dziś trening kolarski to nie tylko kilometry na rowerze, ale szeroko pojęta ogólnorozwojówka czy chociażby siłownia, czyli kolejne godziny.
Na plus i na minus.
Tytułowy plus jest w zasadzie jeden – udało mi się poprawić niektóre parametry organizmu, co w zasadzie powinno wyjść mi na zdrowie. Przy okazji ubyło mi kilka kg :) W tym miejscu też warto podkreślić, że w okresie przygotowań realizowałem różne jednostki treningowe i ani razu nie było nudy czy rutyny. Może miałbym inne zdanie gdybym był w reżimie treningowym przez cały sezon. Do plusów zaliczyłbym także konieczność lepszej organizacji czasu, choć nie zawsze to mi wychodziło i często treningi odbywały się kosztem czegoś.
A mówiąc o kosztach przechodzę płynnie do minusów. W momencie kiedy dotarłem do punktu, gdzie realizowałem 6 treningów tygodniowo to w zasadzie z prostej matematyki wychodzi jakieś 12 godzin. Do tego czas potrzebny na przygotowanie oraz ogarnięcie się po treningu. Bardzo mocno odczuli to domownicy – w kierunku mojej żony i dzieci kieruję ogromne podziękowania za zrozumienie, wspieranie i przymykanie oka na to co miałem w domu zrobić, a czego nie zrobiłem. Kilkanaście godzin treningu tygodniowo to także dodatkowe zmęczenie wymagające dodatkowych godzin snu czy regeneracji. Czyli w zasadzie wszystko sprowadza się do czasu, ale doba to cały czas 24 godziny, więc prędzej czy później każdy z nas staje przed pytaniem o to co jest ważne, a co ważniejsze.
Po tych niespełna trzech miesiącach wiem, że w moim przypadku nie ma możliwości funkcjonowania na dłuższą metę w tak intensywnym reżimie treningowym. Ale…
„Żeby jeździć, trzeba jeździć. Jak najwięcej.”
Stara kolarska prawda, która do lepszej formy zaprowadziła wielu jest niezmienna od lat. I taki też jest mój cel na kolejne dwanaście miesięcy. Bez spiny, bez ciśnienia, ale w miarę regularnie i różnorodnie, żeby też bez sensu po prostu nie tłuc kilometrów. Zobaczymy czy się uda.
Na koniec. Trenujących amatorów mamy w kraju dziesiątki, setki, a może nawet tysiące. Jestem ciekaw jak udaje Wam się na dłuższą metę godzić wszystkie te rzeczy w ramach 24 godzinnej doby…
COMMENTS