Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Wyścigi typu ultra zaczynają przeżywać w Polsce swój rozkwit, choć jest on mocno opóźniony w stosunku do możliwości jakie oferowały już wcześniej inne kraje w tym zakresie. Oczywiście od kilku już lat całkiem prężnie działały imprezy, które mogły się poszczycić sporymi dystansami, jak choćby Race Through Poland, ale były to wyścigi głównie poprowadzone drogami asfaltowymi. Ogromny popyt na jazdę w terenie w formule ultra jako pierwsza na dużą skalę zaspokoiła impreza o nazwie Wisła 1200. Niemal 1200 km poprowadzonych bezdrożami jak najbliżej najdłuższej rzeki w Polsce okazało się nie lada sukcesem. Dziś miejsca na kolejne edycje wyprzedają się w ciągu kilkunastu dni i lista startowa wypełnia się po brzegi.
Aby jednak zaproponować krótszy dystans w bardziej kompaktowej formule, ten sam organizator zaprezentował imprezę o nazwie Pomorska 500. Idea wyścigu była tak samo prosta jak w przypadku Wisły. Przejechać trasę ze Szczecina do Gdańska o długości 512 km w limicie 80 godzin. Oczywiście według zasady samowystarczalności, braku pomocy z zewnątrz, czyli do dyspozycji każdego uczestnika jest wszystko to co dostępne także dla innych. Można zatem zjeżdżać z ustalonej trasy do sklepów, na stacje benzynowe, do miejscowości aby skorzystać z lokalnego serwisu rowerowego, czy choćby na potrzeby noclegu. Powrót na trasę miał być w tym samym miejscu, w którym się ją opuściło.
Trasa została wcześniej opublikowana przez organizatora w formie mapy i pliku gpx, a każdy musiał sam zapewnić sobie urządzenie do nawigowania by poruszać się po wyznaczonym śladzie. Oczywiście żeby nie było zbyt łatwo trasa była bardzo pokręcona i obfitowała w wiele terenowych „atrakcji”, dlatego tylko z pozoru te 500 km mogło się wydawać lekkie, szybkie, przyjemne i „do połknięcia” na raz. Nic bardziej mylnego. Ideą przyjętą przez organizatora było jechanie wododziałem przez Województwa Zachodniopomorskie i Pomorskie, gdzie nie było przekraczania rzek, ani innych zbiorników wodnych. Jak się jednak okazało, to właśnie woda odegrała w tym wyścigu główną rolę. O tym, że lekko nie będzie świadczył też wykres przewyższeń. 4000 metrów pionie na przestrzeni 500 km to niby nie tak dużo, ale jak się okazało dało w kość wielu uczestnikom.
Co mnie skłoniło do udziału w wyścigu? Sam do końca nie wiem i najlepszą odpowiedzią będzie chyba – to samo co wszystkich. Dla jednych to chęć sportowej rywalizacji w samowystarczalnej formule, dla innych chęć sprawdzenia samego siebie, własnego ciała i głowy i zapisania sobie później w życiorysie takiego osiągnięcia. Ja byłem zapewne gdzieś po środku tych oczekiwań, ale z racji totalnego braku doświadczenia na tak długich dystansach, bardzo hamowałem w sobie aspiracje wyścigowe.
Jako totalny żółtodziób w tematyce ultra wyścigów starałem się odrobić wszystkie lekcje i dokładnie przestudiować poradniki oraz dobre rady doświadczonych zawodników. Oczywiście nie zamierzałem tego dystansu pokonywać „na raz”, ani porywać się na żadne takie heroiczne taktyki. Założenie było proste – płynna, spokojna jazda na miarę sił i możliwości z noclegami pod dachem po drodze. Atuty fizyczne nie stały za mną. W swoim życiu maksymalnie przejechałem 160 km w terenie podczas jednej jazdy i nie był to wynik, który może komukolwiek zaimponować, tym bardziej w dziedzinie ultra maratonów. Po prostu nigdy nie kręciły mnie bardzo długie dystanse i nie potrzebowałem tego do szczęścia. Aż do teraz.
Wybór roweru
Ten okazał się kluczowy. Wiele osób zachodziło w głowę przed startem na co postawić. Impreza w swoim założeniu kreowała się na wyścig typowy dla graveli. Umiarkowanie długi dystans, szutry, dukty leśne i imponujące widoki, a jednocześnie łącznie około 150 km asfaltów – to zapowiadało dobre średnie prędkości przelotowe i wręcz prosiło się żeby wybrać tu gravela. Sam do ostatniej chwili także stawiałem na takie rozwiązanie. Z racji tego, że od kilkunastu dni testuję Canyona Luxa, czyli lekkiego karbonowego fulla do XC, w głowie zaświtał w ostatniej chwili pomysł, że może to jednak będzie lepsze rozwiązanie. Jednocześnie możliwość przetestowania roweru w tak wymagającym sprawdzianie jakim jest ultra maraton, szybko dała odpowiedź – dołączyłem do tej drugiej połowy uczestników, którzy postawili na rower MTB.
Ekwipunek
Starałem się oczywiście spakować minimalistycznie, choć nie radykalnie lekko. Wybór fulla wymusił zmianę sposobu pakowania. Pierwotnie planowałem upchnąć niemal cały ekwipunek do torby zamontowanej wewnątrz ramy, dzięki czemu miałbym szybszy i łatwiejszy dostęp do rzeczy. W sytuacji braku miejsca w ramie roweru górskiego z amortyzatorem, musiałem wszystko zapakować do torby podsiodłowej i tu wykorzystałem swojego Ortlieba o całkowitej pojemności 17 litrów, oczywiście zmniejszonej na potrzeby tego wyścigu. Wysoka jakość tej torby w połączeniu z niemal pewną wodoszczelnością nie zmuszała mnie do dodatkowego zabezpieczenia rzeczy przed warunkami atmosferycznymi. Kluczowe było dobre ułożenie, czyli wszystko co najmniej potrzebne znajdowało swoje miejsce na dnie torby. Całość dopełniły dwa bidony 750 i 950 ml oraz mała torebka 0,7 litra firmy SKS zamontowana przy mostku na przekąski czy choćby powerbanka do ładowania elektroniki. Postawiłem też na dodatkowe nawodnienie, czyli ultra mały plecak Camelbak z bukłakiem o pojemności 1,5 litra.
Finalnie sam rower ważył 11,8 kg (z oponami zalanymi mleczkiem uszczelniającym), bagaż 2,8 kg na starcie, plus wypełnienie bidonów. Zmieniłem w nim jedynie chwyty (fabryczne były zbyt twarde) i dodałem małe ergonomiczne rogi żeby móc zmieniać pozycję rąk co jakiś czas. Plus oczywiście siodło, spersonalizowane do mnie.
Do nawigacji posłużył mi Garmin 820 oraz awaryjnie trasa wgrana do aplikacji Locus Map Pro na smartfonie.
Lista rzeczy:
Ubrania i rzeczy do higieny:
- koszulka długi rękaw Endura
- dwie koszulki krótki rękaw Endura
- spodenki z wkładką Decathlon
- potówka Decathlon
- ultra lekka i cienka wiatrówka/deszczówka Endura
- rękawiczki Endura
- komin typu buff
- cienka czapeczka termiczna pod kask Brubeck
- okulary Accent Reflex
- mini kosmetyczka z apteczką
Narzędzia i elektronika:
- multitool
- mini kombinerki w scyzoryku
- łyżki do opon Topeak z funkcją rozpinania spinki do łańcucha
- trytytki
- łatki z wycięte ze starej dętki i klej typu Super glue
- smar do łańcucha
- 1 dętka
- pompka
- oświetlenie Mactronic przód i tył
- powerbank Xiaomi 20000 mAh
Resztę ekwipunku zajmowało…jedzenie :) czyli spory zapas batoników energetycznych, kilka żeli, torebki z izotonikiem w proszku i to co dało mi sporo siły – czyli po prostu cztery duże pożywne kanapki przygotowane przed startem.
Taktyka
Zakładałem, że nie będę zatrzymywał się pierwszego dnia na żaden obiad, dlatego kluczowy był dla mnie taki zapas jedzenia, który pozwoli mi dostarczyć do organizmu możliwie najwięcej kalorii. Dziś wiem, że była to świetna decyzja.
Niestety z racji faktu, że zapisywałem się na wyścig w ostatniej chwili, nie miałem już zbyt wielkich możliwości wyboru godziny startu. Z uwagi na panujące restrykcje dotyczące pandemii, organizator nie mógł zebrać na starcie blisko 400 osób i wypuścić ich w jednym czasie na trasę wyścigu. Startowaliśmy więc w 5-osobowych grupkach co minut. Pierwsze osoby wyruszyły na trasę już o 5 rano, a mi w udziale przypadł start o 10:40. W założeniach startowych jedno było pewne – nie chcę jechać w nocy, ten czas przeznaczam na regenerację i odpoczynek. Tak późny start „odbierał” już sporo godzin jazdy za dnia, więc musiałem się postawić na wysoką efektywność aby pokonać jak najwięcej kilometrów do zmroku.
Taktyka się sprawdziła. Pogoda pierwszego dnia była możliwie łaskawa, temperatura nie przekraczała 20 stopni, opady tylko przelotne, ale wysoka wilgotność i mgława aura odbierała nieco przyjemności z widoków. Niemniej jednak wysoce zmotywowany pokonywałem kolejne kilometry i pierwsza setka wybiła na liczniku bardzo szybko, po 4,5 godzinie jazdy. Za dobrze idzie, pomyślałem. Od mniej więcej 115 kilometra wjechaliśmy w obszar Rezerwatu Głowacz, a następnie Źródliskowych Zbocz. Zaczęła się cała seria pagórków w niezwykle urokliwym terenie. W międzyczasie szybko stwierdziłem, że wybór roweru MTB był strzałem w dziesiątkę. Sporo osób na gravelach/przełajówkach walczyło w piachu o przyczepność, a na kamienistych i dziurawych zjazdach musieli zachowywać sporą ostrożność aby wyłapywać wszystkie nierówności terenu. Full wykonywał tu wielką pracę aż z nawiązką. Straty prędkości jakie ponosiłem na asfaltach były niczym w porównaniu do zysku na wygodzie, świetnej trakcji i wygładzaniu wszystkich nierówności. Niektóre odcinki w porównaniu do graveli wręcz „przelatywałem” bez większego wysiłku.
Droga do 150 km, czyli do Drawska Pomorskiego była względnie dobra. Parę minut po 17, jeszcze ponad 4 godziny do zachodu słońca i „tylko” 40 km do miejsca, gdzie zaplanowałem nocleg, czyli do miejscowości Połczyn-Zdrój wypadającej blisko trasy. To wydawało się już lekką dogrywką tego dnia. Nic bardziej mylnego.
Od 170 km zaczął się błotny koszmar, który do dziś pewnie przeklina wielu uczestników. Droga wiodła przez pola i lasy, gdzie opady, które przechodziły przed wyścigiem zamieniły drogę w błotne grzęzawisko. Przypomniały mi się czasy maratonów w Górach Świętokrzyskich jechanych przy najgorszej pogodzie. Prędkość spadła niemal do zera i trzeba było po prostu iść z rowerem. Sztuką jeszcze było tak iść żeby nie skąpać siebie i roweru w bagnie po kolana. Tu także rower z pełnym zawieszeniem pomagał mi jak mógł. Wiele miejsc udawało mi się pokonać na kołach i pomimo żółwiej prędkości parłem do przodu. Po drodze akompaniamentu dodawały mi obijające się o uszy epitety i inne soczyste przekleństwa osób na gravelach, którzy słali je na trasę. W tych okolicznościach doganiałem osoby, które wystartowały nawet o 8 rano, więc wiedziałem, że „odrobiony” dystans był spory, a pozycja w pierwszej połowie stawki przyzwoita.
Godzina 21:52. W oparach ciemności i padającej mżawki, z dystansem 199,3 km na liczniku, cały w błocie, melduję się w pensjonacie. Udało się jeszcze załapać na szybką kolację, do tego lokalne piwo wypite na 3 razy i po ciepłym, długim prysznicu walczę żeby zasnąć. Niestety adrenalina robi swoje i jak się okazuje w warunkach ultra maratonu, nawet przy takim zmęczeniu szybkie zaśnięcie nie jest takie oczywistą sprawą.
Podsumowując sobie to w myślach byłem bardzo zadowolony. Średnia prawie 19 km/h z całego dnia pomimo tempa błotnego żółwia w końcówce. Dzięki zapasowi jedzenia i pożywnym kanapkom, nie musiałem się zatrzymywać na dłużej i głód również nie zdążył mnie dopaść. Oby tak dalej.
Drugi dzień zakładał podobny plan. Przejechać około 190 km i dotrzeć na nocleg w okolice Bytowa, skąd do mety będzie już „tylko” nieco ponad 100 km. Wszystko szło według planu. Zacząłem doganiać osoby, z którymi mijałem się poprzedniego dnia, zakładające jazdę w nocy „do upadłego”. Już wiem, że taka taktyka w tych warunkach była bez sensu, bo ludzie byli okrutnie umęczeni a ich jazda mało efektywna. Tym bardziej czułem, że stawiając na nocleg pod dachem i regenerację obrałem lepszą strategię. Moje morale pozostawało wysokie, fizycznie czułem się lepiej niż sądziłem i wiedziałem już, że meta w dobrym czasie jest możliwa. Nawet niekończące się również tego dnia błoto nie było w stanie odebrać mi przyjemności z jazdy. Niestety od około 304 km zaczęły się problemy z lewym kolanem. Konkretnie z mięśniem obszernym przyśrodkowym i jego połączenia ze stawem kolanowym. Każde kolejne przekręcenie korby powodowało coraz większy ból. Pierwsza myśl – przeciążenie. Dwie tabletki ibuprofenu i jadę dalej. Ból chwilowo ustępuje, ale 40 km dalej powraca. Do tego pojawiła się spora opuchlizna i już wiedziałem, że jest kiepsko.
Dochodziła godzina 19, przede mną jeszcze około 40 km do założonego noclegu, jednak przez trudny teren. Wiedziałem już, że nie dojadę tam za dnia, a nawet jeśli, to będzie to okupione wielkim bólem. Szybko podjąłem decyzję o zmianie taktyki i mniej więcej na 345 km zjeżdżam z trasy na nocleg w miejscowości Miastko. Zakup maści przeciwbólowej w aptece i cały wieczór okładam kolano lodem w pokojowym hotelu. Pomogło i liczyłem na to, że kryzys został zażegnany. Przez noc noga odpocznie i uda mi się ruszyć skoro świt na trasę i gnać do mety. Plan pewnie był dobry, bo już przed godziną 5 byłem na trasie, ale organizm powiedział jednak – nic z tego. Po przejechaniu około 20 kilometrów w słabym tempie ból nasilał się z każdym przekręceniem korby, a opuchlizna wróciła i była coraz większa. Dalsza jazda oznaczała proszenie się o kłopoty. Do mety pozostało 165 km i zacząłem nawet desperacko kalkulować w głowie ile mi zajmie, jeśli będę jechał z górki na rowerze, a resztę trasy pokonam pieszo. W perspektywie było jednak około 1600 metrów w pionie…
Niestety w pewnym momencie noga w okolicy kolana spuchła jak bania i już nawet nie dało się jej zginać. Trudna, ale jedyna słuszna decyzja. Chciałbym jeszcze w tym roku pojeździć na rowerze i nie doprowadzić do kontuzji, którą będę leczył miesiącami, więc musiałem wycofać się po pokonanych blisko 385 kilometrach trasy.
Podsumowanie
Oczywiście pozostał duży niedosyt, bo wiedziałem, że nie popełniłem w tym wyścigu żadnych większych błędów. Strategia z noclegami okazała się trafna. Po nocnej regeneracji nadrabiałem wszystko to, co ewentualnie „traciłem” w nocy na rzecz, tych którzy postanowili jechać bez przerwy, a dzięki odpoczynkowi miałem spory zapas sił aby pokonywać kolejne kilometry. Dzięki temu również morale pozostawało bardzo wysokie, a głowa cały czas mocna. Jak wiadomo w warunkach ultra maratonu z reguły pierwsza poddaje się właśnie głowa, a nie ciało, dlatego ten niezbędny odpoczynek w nocy pozwalał zachować trzeźwość umysłu i wysoką motywację. Do tego doskonały wybór roweru, wystarczający ekwipunek i odpowiedni zapas jedzenia dawały bardzo udany zestaw do ukończenia wyścigu w niezłym czasie jak na debiut. Niestety zbuntował się organizm i wytknął mi spory błąd jakim było zapewne niepoprawne ustawienie pozycji na rowerze, co doprowadziło do zwyczajnego przeciążenia. Tu niestety posypuję głowę popiołem, bo nie pokusiłem się nawet o podstawowy fitting pozycji, jaki można wykonać w warunkach domowych. To się zwyczajnie zemściło.
Sama trasa wyścigu do dziś powoduje u mnie szereg przemyśleń. Z jednej strony pokonanie jej trudnych fragmentów daje sporą satysfakcję, a z drugiej strony wielokilometrowe przeprawy przez bagniste dukty powodują, że nie chciałbym tam wrócić ponownie. Teren Pomorza i Pomorza Zachodniego wydaje się tak przepastny, że mam nieodparte wrażenie iż można było tę trasę zaplanować jako bardziej przejezdną, nie trzymając się na siłę pomysłu o nie przekraczaniu żadnej rzeki, nawet kosztem dłuższego dystansu. Może wynika to z faktu, że organizatorzy ostatnie objazdy robili w kwietniu, gdy prawie wcale nie padało i wówczas wszystkie te drogi wyglądały zupełnie inaczej. Oczywiście to jest ultra maraton, więc do nikogo nie można mieć pretensji, na trasie spodziewać się należy absolutnie wszystkiego i rzecz w tym aby to pokonać, zarówno głową jak i ciałem.
Dziś każdy kto dojechał do mety czy też nie może powiedzieć, że Pomorska 500 to nie są epickie rurki z kremem i „lekki” maraton na początek sezonu. To prawdziwa terenowa wyrypa, która zaskoczyła absolutnie wszystkich. Nie na darmo szybko przylgnęło do niej określenie „Piekło Północy” znane przecież tak z kolarskiego światka.
COMMENTS