Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Jak być może część z Was wie, moja nieco spóźniona ewakuacja z Hiszpanii pozwoliła mi załapać się na obowiązkową 14 – dniową kwarantannę. Wiąże się to oczywiście z niemożnością wyjścia na rower, dlatego od mniej więcej tygodnia wszystkie treningi przeprowadzam na rolce w domu. Wiem, że istnieją osoby, które na trenażerze jeżdżą niemal równie chętnie co na zewnątrz, szczególnie w sezonie zimowym. Szacun.
Mnie na samo hasło „trening stacjonarny” skręca w środku. Zdecydowanie wolę wyjść i nieco zmarznąć czy nawet przemoknąć, oczywiście w pewnych granicach. No w każdym razie wiecie do czego zmierzam, nie przepadam za piłowaniem pod dachem. Teraz jednak nie mam wyboru i przez pełne 2 tygodnie (a być może i dłużej, jeśli Polska pójdzie śladami takich krajów jak Włochy czy Hiszpania) jestem skazany na kręcenie niczym chomik w kółku. Według wszelkich własnych przewidywań powinno to u mnie skutkować co najmniej obniżeniem motywacji, jeśli wręcz nie wstrętem do treningu, tymczasem jednak mam się dobrze i to mimo faktu, że zostałem rzucony na rolkę bezpośrednio z ponad 3 tygodniowego pobytu w słonecznej Hiszpanii, gdzie przez ten czas mogłem beztrosko łapać opaleniznę w otoczeniu kwitnących kwiatków i drzewek uginających się od pomarańczy.
Dodatkowo sezon startowy, który normalnie powinien rozpocząć się w ciągu nadchodzącego tygodnia został zawieszony na czas nieokreślony i pod znakiem niewiadomej jest kwestia kiedy i czy w ogóle w tym roku ruszy. Dlatego zadaję sobie teraz pytanie: „Co sprawia, że chce mi się trenować, kiedy wedle wszelkich logicznych uwarunkowań nie powinno tak być? Co daje mi siłę, żeby robić te wszystkie 'bezsensowne’ w tym momencie ćwiczenia?”
Zacznę od tego, że u początków mojej przygody z kolarstwem górskim nie przepadałem zbytnio za ostrą sportową rywalizacją. 'Nie przepadałem’ to z resztą łagodne określenie, nie znosiłem jej. Startowałem co prawda w maratonach, jednak z racji faktu, że miałem wówczas 10-14 lat i nie było dla mnie nawet kategorii wiekowej, traktowałem je raczej jako wielką przygodę i wycieczkę. Starty w XCO były dla mnie prawdziwą torturą psychiczną, ze względu na stres jaki wiązał się z każdym startem.
Wiecie, ta cała otoczka ustawiania na starcie, potem to nieszczęsne odliczanie: 3min do startu… 2min do startu… 1min… 30s… 15… Potem 30min jazdy do wyplucia płuc, a następnie godzina zbierania ich z powrotem z trasy, w oczekiwaniu aż zacznę normalnie oddychać. No przyjemne to specjalnie dla mnie nie było i myślę, że to jeden z głównych powodów, dla którego maratony są w stanie ściągać na start setki, a nawet tysiące uczestników, podczas gdy XCO to nisza dla garstki zapaleńców.
Stopniowa transformacja mojego nastawienia rozpoczęła się z chwilą, kiedy zacząłem ścigać się na gokartach, a następnie trenować wspinaczkę. Uprawiałem więc jednocześnie trzy kompletnie różne dyscypliny, a w każdej z nich startowałem w zawodach. Swoją drogą, przez kilka dobrych lat rower był na najniższym stopniu hierarchii w tej trójce… Zabawne, co? ;) Nieustanne wystawienie na realia współzawodnictwa sprawiły, że moja psychika zupełnie się odmieniła, a być może pozwoliły jedynie wydobyć to, co tkwiło w niej od zawsze.
Nie wiem, w każdym razie „nabrałem odporności” i kiedy przyszedł moment wyboru czy nadal robić 3 rzeczy „nieźle”, czy jedną najlepiej jak potrafię, wybrałem XC i to w koronnym jego wydaniu – formule olimpijskiej, której tak przecież kiedyś nie znosiłem. Teraz jednak to, co kiedyś mnie zniechęcało, zaczęło być dla mnie bodźcem napędowym. Zacząłem trenować pod okiem pierwszego trenera i obserwowałem, jak stopniowo ten sam podjazd jestem w stanie podjechać coraz szybciej, a na wyścigach udaje mi się objechać kumpli, którzy nie tak dawno temu byli poza zasięgiem. Zarówno pierwsze, jak i drugie sprawia ogromną satysfakcję.
Lubię wygrywać. Myślę, że każdy lubi. Dodatkowo mam w sobie tę nutkę próżności, która każe mi myśleć, że moje miejsce jest na podium, chociaż oczywiście nie mogę tego powiedzieć głośno… To czy tak jest w rzeczywistości to już oczywiście kompletnie osobna kwestia, takie myślenie pozwala jednak wierzyć, że jeśli będziesz pracować, możesz osiągnąć wszystko. Jak dotąd sprawdza się nie najgorzej…
Czy więc jeżdżę i trenuję dla samego wygrywania? Nie. Skąd ta pewność? Bo na każde zwycięstwo, na każde podium przypada wiele porażek. Przegrywałem w przeszłości (i to srogo), przegrywam aktualnie i będę przegrywał w przyszłości. Nie to oczywiście, żebym lubił przegrywać, nic z tych rzeczy. Nienawidzę przegrywać, ale wydaje mi się, że nauczyłem się całkiem nieźle z tym żyć. Porażki nie zniechęcają mnie, wręcz przeciwnie, pchają do przodu. Nie bez przyczyny najlepszy w moim życiu sezon 2019 nastąpił właśnie po roku 2018, który był dla mnie w zasadzie jednym wielkim pasmem porażek, z symbolicznymi przerywnikami pomiędzy. To zmotywowało mnie do zweryfikowania samego siebie i wprowadzenia wielu zmian, które dały pozytywne efekty. Pamiętam jak we wrześniu 18′ myślałem „Ten sezon był do dupy, ale teraz mam całą jesień i zimę, żeby wziąć się za siebie i w przyszłym roku jeszcze im wszystkim pokażę.” Kiedy teraz o tym myślę, jestem wręcz pewny, że gdyby 2018 nie był tak słaby, 2019 nie byłby nawet w zbliżonym stopniu tak dobry.
Wspinaczka i gokarty poza uodpornieniem mnie na stres, pokazały mi również pewną niezwykłą i wspaniałą jednocześnie rzecz. Zaczynając trenować te sporty uświadomiłem sobie bowiem jak bardzo mogą zmienić się nasze możliwości pod wpływem systematycznej pracy. Zaczynając się wspinać, nie byłem w stanie wyjść ani razu na samą górę 'drogi’ o określonym poziomie trudności. Pół roku później tę samą trasę swobodnie pokonywałem po 10 razy ciągiem. Dzisiaj jest to dla mnie całkowicie naturalne, wtedy mając 13 lat nie mieściło mi się w głowie jak to możliwe, że dokonała się u mnie taka przemiana. 'Głód progresu’ pozostał u mnie do teraz i wciąż nieustannie pragnę być szybszy, mocniejszy, po prostu lepszy. Ta niekończąca się chęć ciągłego pobijania samego siebie sprawia, że mam motywację do pracy.
Efekty mojego stylu myślenia dostrzegam nie tylko w czysto sportowej części mojego życia, ale również w codziennych aspektach. Mógłbym wymienić ich kilka, posłużę się jednak moim ulubionym i według mnie najbardziej obrazowym – grami komputerowymi, należę bowiem do pokolenia, dla którego jest to już nieodłączny element. Za dzieciaka najwięcej grałem w różnego typu samochodowe ściganki, potem nastała u mnie era gier multiplayer. Spędziłem masę godzin w Metinie2 oraz World of Tanks, jednak od pewnego czasu świadomie unikam grania z innymi przez internet. Nie dlatego, że przejadła mi się rozgrywka z innymi graczami, wręcz przeciwnie. Jako gracz jestem tryhard’em, kiedy już wciągnę się w jakąś rozgrywkę, nie ma dla mnie odwrotu, angażuję się na 100%, podobnie jak ma to miejsce w sporcie. Oczywiście inwestowanie energii i czasu w sport jest dużo bardziej racjonalne niż w piksele na ekranie, dlatego dla własnego dobra świadomie omijam gry MMO – wiem czym to się u mnie kończy ;) Jednak nawet w przypadku gier singleplayer potrafię dostrzec skutki mojego mindsetu. Fascynujące jest dla mnie, jak różne podejścia do grania mamy często z moim młodszym bratem. Ja zawsze staram się przejść kampanię, zrobić wszystkie misje poboczne, zebrać wszystkie bonusowe przedmioty itd., krótko mówiąc wypełniam poszczególne cele podsuwane przez twórców tytułu. On z kolei preferuje bardziej dowolny styl rozgrywki, bez określonego celu i metodyki działania. Takie domowe obserwacje ;)
Istnieją zwolennicy tezy, że usystematyzowane trenowanie i wszelkie związane z tym rzeczy wykluczają możliwość czerpania prawdziwej radości z naszej pasji. Że cyferki zabijają całe piękno, spłycają wszystko do czystej statystyki, że powinniśmy jeździć tylko wtedy, kiedy mamy ochotę, tyle ile mamy ochotę, tak szybko jak mamy ochotę oraz tam gdzie mamy ochotę. Rzeczywiście, są takie dni, kiedy nie chce mi się tak, że sobie tego nawet nie wyobrażacie. Jednak satysfakcja z wykonanego zadania przyćmiewa zawsze tą chwilową niechęć.
Mówi się, że nie cel się liczy, ale droga do niego, a trenowanie to ślepe skupianie się na celu, wypaczające drogę po której jedziemy. Nie zgadzam się z tym, dla mnie również liczy się droga. Wszystkie cele jakie sobie stawiam są ekstremalnie mało realne, musiałbym być skończonym głupcem, aby z pełną pewnością zakładać, że zostanę Mistrzem Świata, zdobędę medal na Igrzyskach i inne rzeczy, o których marzę. Dużo bardziej prawdopodobne jest, że za rok z braku perspektyw będę zmuszony rzucić kolarstwo i iść do pracy. Mimo wszystko te cele i marzenia cały czas są gdzieś na horyzoncie, a ja wytrwale do nich podążam. Chociaż surrealistyczne, to dyktują mojej drodze kierunek, kształtują ją i nadają jej prawdziwe piękno i wyjątkowość. W końcu najpiękniejsze drogi to nie płaskie jak stół i proste autostrady, ale kręte i wąskie górskie przełęcze.
Foto okładkowe: Ola Sulikowska
COMMENTS