Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Rynek opon rowerowych to ta część branży rowerowej, która wydawałoby się zdominowana jest od wielu lat przez dużych producentów. Niemal każda z firm posiada pełne portfolio produktowe, w którym znajduje się ogumienie do każdego typu roweru, z dziesiątkami podziałów na wersje, tańsze czy droższe. Od zawsze duże pole do popisu projektantom dawały opony do szeroko pojętych rowerów górskich. Różnorodność nawierzchni w połączeniu z wpływem warunków atmosferycznych powodowały, że projekty stale ewoluowały, na co niemały wpływ miało też pojawienie się standardu 29 cali oraz podziału na rowery xc, trail, all mountain czy downhill.
W erze szalonej pogoni za anorektyczną lekkością w cross country głównym wyznacznikiem „dobrej” opony była jej jak najniższa masa. Szczególnie to hasło w dobie dużych kół 29 cali zyskało na znaczeniu, albowiem wszystkie testy i laboraty dowodziły, że napędzenie dużej masy rotującej odbiera cenne waty w wyścigowych warunkach. Oczywiście tych praw fizyki nie da się oszukać i tak faktycznie jest, ale wielu wyznawców „pure mtb” od dawna już odeszło od wiary w lekkość opony jako najważniejszego parametru. Kluczowa stała się jej wytrzymałość, odporność na przebicia oraz jak najlepsza przyczepność. Na ten ostatni element wpływ ma przede wszystkim miękka mieszanka oraz zastosowany bieżnik. Jak widać stworzenie kompletnego produktu, który spełni oczekiwania coraz bardziej wymagających użytkowników (nawet w amatorskim peletonie) wymaga sporej wiedzy i najlepszej technologii. Nie jest sztuką bowiem zastosować super miękką i ultra przyczepną mieszankę, jeśli bieżnik z niej zrobiony zniknie z opony po 3 godzinach jazdy po twardej nawierzchni. Równie ważna, choć nie najważniejsza jest końcowa cena. Nie od dziś wiadomo, że wielu miłośników MTB przeznacza na opony do swoich rowerów więcej niż do samochodów, ale przewartościowanie tego elementu czyni go po prostu niekonkurencyjnym na tak ciasnym rynku.
Przy tak wysokich barierach wejścia na rynek wkracza nowa marka pod tajemniczą nazwą Wolfpack. Jej twórcą jest Wolfgang Arenz, człowiek który na oponach rowerowych dosłownie zjadł zęby. Przez wiele lat był głównym projektantem sportowego ogumienia w Continentalu, Specialized oraz Schwalbe. W efekcie otrzymujemy produkt zbudowany na bazie wieloletnich doświadczeń. Czy efekt końcowy potrafi dać w tej dziedzinie inne odczucia z jazdy niż te znane z opon dużych, renomowanych producentów?
Szukanie odpowiedzi na to pytanie rozpocząłem gdy w moje ręce trafiła paczka z firmy Trezado, która została polskim dystrybutorem opon spod znaku wilka. Do testu otrzymałem dwa komplety, modele Race oraz Cross w rozmiarach 29 x 2.25″, czyli te które dedykowane są do cross country. Patrząc na bieżnik nie da się nie zauważyć uderzającego podobieństwa do modeli Racing Ralph i Rocket Ron od Schwalbe. Biorąc pod uwagę, że Arenz przez wiele lat pracował dla rodzimego producenta, podobieństwo zapewne nie jest przypadkowe.
Starając się jednak unikać bezpośrednich porównań, postanowiłem skupić się przede wszystkim na tym co nowa marka oferuje. W pierwszej kolejności po wyjęciu z pudełka opony powędrowały oczywiście na wagę. Ta wskazała wartości bardzo bliskie fabrycznej specyfikacji, waga pokazała wartość 698 g dla modelu Cross i 661 g dla wersji Race. Jest nieźle.
Już w rękach opona sprawia wrażenie bardzo dobrze wykonanej, wszystkie klocki są bardzo starannie ukształtowane, a ścianki oraz czoło opony wydają się wystarczająco grube aby zapewnić wysoką odporność na przebicia.
Od zawsze byłem zwolennikiem mieszania opon i zakładania na przód opony z większym bieżnikiem aby zapewnić sobie pewniejszą przyczepność przodu w sytuacjach kiedy nie wystarczy mi umiejętności. Patrząc na oba zestawy decyzja wydawała się naturalna, Race idzie na tył a Cross na przód. Oczywiście opony są wykonane w standardzie Tubeless Ready, więc o żadnych dętkach nie mogło być mowy, mleko poszło w ruch. I tutaj pierwsza trudność, która zepsuła pierwsze dobre wrażenia. O ile z oponami znanych marek na S i V nie miałem żadnych problemów z pierwszym uszczelnieniem dobrą pompką stacjonarną, o tyle Wolfpacki doprowadziły mnie do fizycznego wykończenia z każdą kolejną próbą. Niestety konieczna była wizyta na stacji benzynowej i użycie kompresora. Tym razem poszło już łatwiej, choć nie za pierwszym podejściem.
Opony na obręczy Stan’s Crest ZTR o szerokości wewnętrznej 23 mm ułożyły się prosto i bez konieczności poprawek i prostowania, co na przykład wcale nie jest takie oczywiste w przypadku nietanich i znanych produktów pewnego dużego niemieckiego producenta. Opony są wysokie, sprawiają wrażenie bardzo muskularnych, a ich realna szerokość przy ciśnieniu 1.6 bara wyniosła 56,5 mm, a więc niemal dokładnie tyle ile powinno być przy deklarowanym rozmiarze 2.25 cala.
Przez pierwsze 200 kilometrów opony traktowane były łagodnym mazowieckim terenem, gdzie na próżno szukać skał czy kamieni, które mogłyby wystawić wytrzymałość opony na ciężką próbę. Za to w suchych warunkach opona radziła sobie doskonale. Przewidywalność prowadzenia, możliwość mocnego wychylania się w zakrętach bez utraty przyczepności choćby na ułamek sekundy robiły wrażenie. Po prostu opona jechała dokładnie tam gdzie chciałem, co w połączeniu z dość szeroką obręczą dawało też niebywały komfort. Wrażenia nie zepsuła także próba zejścia do ciśnienia 1.2 bara z przodu i 1.4 bara z tyłu. Opona nadal zachowywała się doskonale, nie dawała wrażenia „podwijania się” oraz doskonale połykała wszystkie nierówności. Przy tak niskim ciśnieniu opory toczenia na prostych wydawały się nieco większe, co jednak nie jest winą opony, lecz normalnych praw fizyki. Przy zakresach ciśnienia 1.6-1.8 bara odczuwalne opory toczenia w zasadzie nie różnią się od dotychczasowych liderów w klasie. Jednocześnie warto zaznaczyć, że opona nie wydaje żadnych większych hałasów podczas jazdy po asfalcie.
Na pierwszą poważną próbę wystawiłem Wolfpacki podczas wyścigu amatorów na Mistrzostwach Polski w Kolarstwie Górskim XCO w Mrągowie, gdzie w ramach cyklu Mazury MTB ściganie odbywało się na tej samej trasie co dla zawodników licencjonowanych (z wyłączeniem jednego rockgardena). Na krętej, wąskiej trasie, usianej korzeniami i przeszkodami typowymi dla XCO, opony radziły sobie znakomicie. Fakt – warunki sprzyjały, było sucho. Nie miałem żadnej sytuacji, w której czułbym, że straciłem przyczepność przez słabo działającą oponę. Starając się skupić na płynności, po prostu cieszyłem się jazdą bez stresu, że zawiodą mnie opony. Duża kostka (dla wielu przesadnie duża) modelu Cross z przodu dawała mi pewność, że nawet w szybkich łukach, gdzie ziemia była grząska czy było więcej piachu, nie zabraknie mi przyczepności. Ponadto nie miałem ani jednej sytuacji na podjazdach żeby tylna opona straciła przyczepność czy zabuksowała w miejscu, nawet w przypadku konieczności podnoszenia się z siodła i jazdy na stojąco. Wszystko działało perfekcyjnie.
Dobre wrażenia postanowiłem zweryfikować zabierając rower w góry. Wybór padł na Karkonosze, w dużej mierze ze względu na chęć odwiedzenia nowych tras koło Jeleniej Góry, nazwanych dumnie Rowerowymi Olbrzymami. Wizyta tam doczeka się osobnej recenzji, ale skupiając się na pracy opon wywiozłem sporo wrażeń. Podejrzewam, że nie ma w Polsce drugiego miejsca z trasami zrównoważonymi, gdzie występowałaby taka ilość naturalnych skał i kamieni. Prawdziwy poligon doświadczalny dla opon. Dawno nie miałem okazji przejechać jednego dnia tylu rockgardenów, dlatego wytrzymałość opon na boczne przecięcia była tu kluczowa. Miejsc gdzie można było uszkodzić oponę było co nie miara, co chwilę słyszałem tylko charakterystyczne obtarcia ścianek opony z ostrymi kamieniami, bo nie zawsze udawało się trafić na idealną linię przejazdu. Pomimo ograniczonego zaufania do tych wciąż nowych dla mnie opon, okazało się, że nie było powodów do obaw. Na ściankach w kilku miejscach zostały ślady po przytarciach, ale żaden nie naruszył struktury opony. Byłem pod wielkim wrażeniem, bo momentami miałem wrażenie, że po prostu przecinam oponę swoim niefortunnym brakiem dobrej techniki jazdy. Nic z tych rzeczy, opony były niewzruszone.
Prawdziwa próba dla opon przyszła drugiego dnia, gdy nabrałem już więcej pewności i z każdym kolejnym przejazdem poprawiał się tak zwany flow , który zwiększał radość z każdego pokonanego kilometra Rowerowych Olbrzymów. Próba ta nie była zaplanowana, albowiem na 9 kilometrze pętli, która ma ich około 21, zaczął padać deszcz. Nie było wyboru, do samochodu zostało 12 kilometrów, a początkowe drobne krople zamieniały się w coraz bardziej rzęsisty opad. Biorąc pod uwagę fakt, że druga część trasy prowadziła w większości w dół po najtrudniejszych zjazdach i naprawdę karkołomnych przeszkodach usianych mokrymi skałami i kamieniami – zapowiadało się co najmniej ciekawie. Z lekkim błotem opony radziły sobie lepiej niż dobrze, oczyszczanie się było wzorowe i podczas jazdy w dół następowało bardzo szybko. Moje największe obawy budziła tylna opona czyli model Race, która do złudzenia przypomina kształtem bieżnika słynnego…Dancing Ralpha od Schwalbe. Wiedząc jak kiepsko jeździ się po mokrym na podobnej oponie od tego samego projektanta, byłem pełen obaw, ale coraz większy deszcz i ciemne chmury napędzały mnie do szybkiego powrotu. Dopler, Zmora, Skarbek i najtrudniejszy z największymi kamieniami zjazd z Rokitnika poszły lepiej niż mogłem się spodziewać. Zjazd z tego ostatniego był już w ulewnym deszczu, a zachowanie opon na mokrych kamieniach przeszło moje wszelkie oczekiwania. Oczywiście, trzeba było jechać bardzo ostrożnie, ale mimo to wiele miejsc, gdzie opona stykała się z mokrymi skałami pod kątem, nie powodowało utraty przyczepności. O dziwo tylny Race, który ma znacznie gęściej rozmieszczone klocki niż wersja Cross, oczyszczał się z błota równie sprawnie i szybko. Nie miałem też żadnych problemów z uślizgującym się tyłem, a momenty gdy przyczepność była na granicy okazywały się łatwo wyczuwalne. Najwięcej czujności trzeba było mieć oczywiście na poprzecznych, wyślizganych korzeniach, ale nie ma opon które mogą potrafią wykazać się przyczepnością na takiej przeszkodzie. Tym sposobem udało mi się wykonać test w mokrych i trudnych warunkach, który udowodnił, że opony Wolfpack cechują się wzorową trakcją, przewidywalnością prowadzenia i dużym marginesem bezpieczeństwa. Ten ostatni element, dla mnie amatora jest absolutnie kluczowy.
Szukając końcowych wniosków, starałem się odpowiedzieć sam sobie na pytanie czy nowa marka opon tak podobnych do wielu innych ma jakikolwiek sens? Odpowiedzi można poszukać w prostym i czytelnym portfolio nowego producenta. Nie znajdziemy tutaj podziałów jednego modelu na osiem innych różniących się rzekomo rodzajem mieszanki, oszczędzające 2 Waty na prostej, czy takie które są lub nie są tubeless ready. Po prostu jeden model=jedna opona z całym dobrodziejstwem technologii i doświadczenia Wolfganga Arenza. Czy stworzono zatem oponę idealną? Na pewno nie, bo jak wielu kolarzy, tak wiele potrzeb i opinii, ale Wolfpacki wydają się jednym z najlepszych kompromisów jeśli chodzi współczynniki wagi, wytrzymałości, niskich oporów toczenia i przede wszystkim wysokiej przyczepności. To produkt dla osób, które tak jak ja, chcą założyć opony i po prostu cieszyć się jazdą, nie myśląc o tym, że nie radzą sobie w takich czy innych warunkach. Muszą działać zawsze i w każdej pogodzie, zapewniając maksymalną przyczepność i niezawodność. Snując przypuszczenia, że osób z takimi założeniami jak moje jest więcej, sądzę że istnienie takich marek jak Wolfpack ma wielki sens. Gdyby jeszcze uszczelnianie w domowych warunkach było łatwiejsze, dałbym pełne 5/5, a tak będzie piątka z małym minusem.
Więcej informacji na temat produktów na trezado.pl/wolfpack. Opony dostępne w sieci sprzedaży Trezado.
COMMENTS