Radosław Kozal (FTI Racing Team) – Extreme MTB Challenge, Głuszyca

HomeKomentarze

Radosław Kozal (FTI Racing Team) – Extreme MTB Challenge, Głuszyca

Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA


Zacznę wyjątkowo od puenty i tezy, a jeśli kogoś ciekawi relacja z mojego ścigania z perspektywy zarówno zawodnika jak i trenera, to obiecuję sporo treści i kilka ciekawostek nieco niżej.

Każdy szanujący się kolarz MTB w swojej karierze powinien przeżyć ultramaraton w górach. Jeśli w kalendarzu imprez kolarskich zabraknie takich eventów jak Extreme MTB Challenge to znak, że kolarstwo zmierza w złym kierunku i czas zrobic krok w tył.

Relacja z perspektywy zawodnika.

Ściganie się na długich dystansach nigdy nie należało do moich ulubionych, aczkolwiek ze względu na zbieranie doświadczeń brałem już udział w imprezach na dystansach giga, w tym trzech etapówkach, więc mogę powiedzieć dość śmiało, że wiedziałem na co się nastawić i z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Wprawdzie aż takiego dystansu nigdy w górach nie pokonałem, ale fizjologia i psychologia to nauki przewidywalne, a w tym akurat czuję się dobry.

Podjąłem decyzję o starcie w Extreme MTB Challenge zimą by mieć odpowiednią motywację do trenowania. Od początku traktowałem ten wyścig jako priorytet “B”, czyli ważny, ale nie kluczowy w sezonie, ale nie oszukujmy się – przejechać po górach ponad 100km z marszu się nie da. O ile kilometraż mnie specjalnie nie martwił, to ilość przewyższeń (szacowano około 4000m) była sporym wyzwaniem, dlatego treningi ukierunkowałem pod wytrzymałość siłową i siłę (na siłowni). Za wszelką cenę chciałem uniknąć przeciążeń jakich nabawiłem się w sezonie 2018 a także “odcięcia mięśniowego” na trasie wynikającego z wspomnianych przeciążeń.

Na starcie same konie. Konie przez duże K. Wiele znajomych nazwisk, ale też kilku zawodników, których nie znałem, ale już sam wygląd wskazywał, że nie przyjechali tu żartować, tylko walczyć ostro. Ja miałem nieco inne podejście – jechać swoje i wyłączyć w głowie tryb rywalizacji. Pomyślałem sobie, że przecież można ujechać się na fest, a przy tym wcale się nie ścigać. Przy tak długiej trasie było to dość zdrowe podejście do tematu. Także w telegraficznym skrócie był czas by: zagiąć się na podjeździe, wyszumieć na zjeździe, a i na siku bez stresu starczyło czasu.

Start ostry. Czołówka poszła, jakby ścigali się na Śnieżkę. Generalnie wszyscy szli tak mocno, że byłem w szoku. Mężczyźni, kobiety, starszyzna i młodzież. Jakby były dzieci i ciężarne – też szłyby mocno. Zacząłem się zastanawiać, czy tak bardzo nie mam dziś dnia, czy wszyscy w około poszaleli. Mój instynkt trenerski i obserwacja jednak potwierdzała drugą wersję. Wszyscy poszaleli. Później przyszło im za to zapłacić. Defekt. Na 3-cim kilometrze z przedniego koła zaczęło tryskać mleko. To efekt wbitego szkła na poznańskiej cytadeli 3 dni temu. Żołądek nieco pod gardłem, ale przewidziałem taką okoliczność, dlatego na pierwszym bufecie wymieniłem koło na zapasowe. Przezorny zawsze ubezpieczony. Pewnie i by znowu mleko uszczelniło dziurę, ale nie wiadomo czy i jak często by się to powtarzało. Zmiana koła to była słuszna decyzja. Jeszcze raz podziękowania dla Juli i Michała za pomoc!

Deszcz.Prognozy pogody wskazywały 16-17st i lekko zachmurzone niebo, ale ktoś tam się w googlach nieco pomylił, bo po pierwszej godzinie przyszło oberwanie chmury. Temperatura spadła do 8st, a góry zaczęły spływać zboczami. Pomijając ogólne odczucie chłodu czasami bliskie hipotermii, najbardziej cierpiały dłonie. Momentami ciężko było mi zmieniać przerzutki, nie wspominając o pracy manetką amortyzacji i myk-myka. Do tego wszędobylska, górska glajda zalepiająca oczy (bo w okularach nie dało się jechać). Nie było lekko. Wiele osób wycofało się z wyścigu i wcalę się im nie dziwię – miałem podobną myśl średnio raz na sekundę, ale pomyślałem sobie, że szkoda byłoby nie mieć co Wam opowiadać. Postanowiłem to przetrwać.

Większość czasu jechałem z chłopakami z DT4YOU.comEryk i Gracjan. Chłopaki są w mega formie w tym roku i niejednokrotnie zrywali mnie z koła na podjeździe. Na szczęście istnieje jeszcze sprawiedliwość na tym świecie i odrabiałem zaległości na zjazdach. A tych nie brakowało: długie, krótkie, strome, szutrowe, na łeb-na szyję i takie klasyczne, łagodne. Generalnie coś pięknego. Jak jeszcze zdarzało się, że nikt mnie nie spowalniał – wtedy naprawdę można było się spełniać i krzyczeć z radości jak dziecko w sklepie z zabawkami.

Wracając do chłopaków – byli dla mnie wewnętrzną motywacją. Nigdy do tej pory na wyścigach górskich nie dojeżdżali przede mną, więc nie chciałem dać im satysfakcji. Im dalej, tym bardziej cierpieliśmy wspólne katusze. Najbardziej zapadnie mi w pamięci odcinek między 80 a 90-tym kilometrem gdzie trzy sążne podjazdy po około 300m długości i średnio 15-20% nachylenia wypruły nas prawie do cna. Co się trzeba było zagiąć, nakląć i przeżyć – to nasze. W pewnej chwili chłopacy, jakby się umówili – obaj na stromym podjeździe stracili równowagę. Śmieszny widok, chociaż widziałem to jak przez mgłę, bo oczy miałem zalepione zmęczeniem, potem, łzami i błotem. Z naszej trójki największe parcie na wynik miał Eryk, co było dobre, bo poganiał na bufetach. Ja, nie ukrywam, nie śpieszyłem się. Rozkoszowanie się chrupiącym chlebem ze smalcem i pogaduchy z obsługą naprawdę dawały sporo radości. Swoją drogą – ludzie na bufetach to najmilszy akcent tej imprezy: super pomocni, żartobliwi i empatyczni! Jakby człowiek chciał, to i flaszka by się znalazła.

Kryzys. Pomijając pierwsze kryzysowe zadatki na około 20-tym kilometrze (Przez chwilę zwątpiłem, czy dożyję końca tej imprezy. Początek naprawdę dał w kość.) najgorzej czułem się po 90-tym kilometrze, zaraz po ostatnim bufecie. Pogoda zmieniła się diametralnie – znowu był upał, wcześniejsze podjazdy wypruły ze mnie ostatnie pokłady dynamiki i mimo, że czułem, że nogi ogólnie mogą – ciało zaczęło domagać się wolniejszego tempa. Puściłem więc chłopaków swoim tempem, a ja, samotnie na ostatnich kilometrach człapałem się do mety. Żwawo, ale bez większego pośpiechu.

Dojechałem z czasem 7:14h zajmujac 26 miejsce open i 5 w kategorii. Czy to dobry wynik?

Dla mnie bez znaczenia. Ukończenie cieszy, a ścigać się jeszcze tu wrócę.

Podsumowując: Trasa fenomenalna. Było wszystko i nie brakowało niczego. Praktycznie w ogóle asfaltu, zabezpieczenie bardzo dobre, oznaczenie dobre, obsługa na bufetach na szóstkę!

Oczami trenera:

Extreme MTB Challenge to nie wyścig dla każdego.

Technicznie wymaga zdecydowanie dużo, ale to naprawdę dużo więcej, niż jakikolwiek inny komercyjny wyścig jaki jechałem. Poziomem technicznym przyrównałbym go do najtrudniejszych etapów (lub ich elementów) Beskidy Trophy. Bywały momenty nieprzejezdne dla hardtraili. 98% podjazdów i 100% zjazdów dało się wjechać i zjechać, ale tylko 2-5% osób jakie znam miałoby takie statystyki. U pozostałych ten procent byłby na poziomie 70-90%.

Czas spędzony na trasie to kolejne wyzwanie. Wymaga dużego rozsądku w kwestii dostarczania energii, jak i jej zużywania. Tutaj wrócę do mojej relacji i kilku akapitów powyżej – bo jeżeli średnia moc z kilku godzin wysiłku to maksymalnie moc na poziomie strefy tlenowej, to pokonywanie pierwszych kilometrów, a zwłaszcza podjazdów w strefie podprogowej i progowej to strzał w kolano. Na dzień dobry wystrzeliwujesz się z rezerw cukrowych, których nadrobienie przy ciągłym wysiłku jest bardzo trudne. Mija kolejna godzina, a Ty płaczesz z niemocy. Tak się nie robi, koleżanki i koledzy.

Tego typu wyścigi powinny być jechane głównie na kwasach tłuszczowych, a to wymaga samokontroli i popuszczania korby, gdy nie ma zagrożenia utraty równowagi. Można jechać dużo mocniej i doskonalne o tym wiesz, ale tego nie robisz! Bo w perspektywie przed Tobą 3, 4 a może i 8 kolejnych godzin na szlaku.

Głuszyca w swoim dobrodzejstwie ma wszystkie możliwe rodzaje podjazdów i zjazdów, co w przygotowaniach do maratonu trzeba uwzględnić. Należy być wszechstronnie przygotowanym i gotowym na wszystko. Największym problemem jest na pewno wytrzymałość siłowa lub zamiennie nazywana wytrzymałością mieśniową. Jeśli nogi nie będą przygotowane na tyle tysiecy skurczów w niskiej kadencji, prawdopodobieństwo “zaniemożenia” na trasie jest bardzo wysokie. Nogi po prostu nie są zdolne do takiego wysiłku, nawet jeśli układ krwionośno-oddechowy sobie z tym radzi.

Na szczególną uwagę w przygotowaniu do tego typu imprezy zasługuje przygotowanie “na siłowni”. Niezależnie od preferowanych metod, spędzenie czasu ogólnorozwojowo i skupienie się na wzmocnieniu rąk, barków, brzucha, pleców i klatki piersiowej powinno być priorytetem. Ból nóg towarzyszący kilkugodzinnej jeździe jest oczywisty, ale zarówno moje odczucia, jak i rozmowy z zawodnikami potwierdzają, że najbardziej zmęczone od jazdy były dłonie, ręce oraz szerokopojęta “szyja”. No i oczywiście plecy – odcinek lędźwiowy, co jest efektem przemęczenia mięśnia biodrowo-lędźwiowego, który wspiera czwartą fazę nacisku na pedały, czyli “unoszenie”. Wpisuję Extreme MTB Challenge do kalendarza wyzwań dla części swoich zawodników.

Chciałbym tu także bardzo mocno wyróżnić Jakub Kuśmierczak oraz Dominik Junior którzy to wyzwanie mają już za sobą i którzy naprawdę mi zaimponowali wolą walki i wytrzymałością. Chłopaki – zaje@sta robota!!!


Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie także dzięki Tobie! Spodobał Ci się przeczytany tekst? Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i dzielić się pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0