Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Pamiętam moje pierwsze wycieczki do Barda, czysto turystyczne, wiele lat temu. Klimat miasta był, cóż, nieco dresiarski. Już wtedy jednak fanom MTB lokalizacja była znana, zjazd z góry kaplicznej to lokalny klasyk – stromo, korzenie, spore głazy. Startujący w Sudety MTB Challenge wiedzą, o jaką trasę chodzi. Na przekór jednego i drugiego od paru lat lokalni „górale” zjeżdżają się do Barda i przemierzają trasę po drugiej stronie przełęczy.
Start spod nowo zbudowanego hotelu z roku na rok wygląda co raz mniej dziko a coraz bardziej… luksusowo. Okolica zmienia się nie do poznania, a do tego w 2019 otrzymujemy kolejne odcinki Singletrack Glacensis. Kontrast pogodowy między Bardem a Miękinią tydzień wcześniej jest porażający. Kominiarka, zimowe rękawiczki, nogawki i izotermiczny bidon zostawiłem w domu, a przed udaniem się na start rękawki wrzuciłem do auta. Połowa kwietnia, góry, a my jedziemy na krótko.
Start z „dołu”, czyli mostu w pobliżu rynku zapewnia nam rozciągnięcie stawki na starcie. Oprócz mnie, na zawody w Wielką Sobotę skusiło się ponad 400 osób. Całkiem nieźle, jak na taką lokalną zabawę w Święta. Pierwsze w tym roku góry szybko weryfikują co kto ma, bądź nie ma, w nogach, i to lubię. Otwierająca połowa pętli to kilka szerokich podjazdów, kawałek po płaskim – a wszystko to, by dojechać do nowo zbudowanych singli dosłownie kilka kilometrów od znanych na całą Polskę tras enduro w Srebrnej Górze.
Na singlach przypominam sobie, że jestem… amatorem. Wiem już, że o top 10 dzisiaj nie powalczę, to i nie ma sensu się spinać. Gdy widzę, że lokalny zawodnik za mną utknął, puszczam go po wewnętrznej bandy przy pierwszej okazji. W zamian dostaję słowa otuchy i zachętę do wspólnej gonitwy. Dobrze jest być amatorem, a przede wszystkim dobrze jest podchodzić na luzie do pasji. Końcówka pętli wywołuje mocny kryzys, bo na koniec dostajemy strome ścianki XC i po najcięższej trzeba podjąć decyzję – kończymy, czy wjeżdżamy na drugą pętlę. Ból zachęca do rezygnacji, zdrowy rozsądek i ambicje mówią – jedź dalej. Gdy po raz drugi przepycham rower po płaskim, z pozoru się poddaję – nie ma sensu samotnie tego ciągnąć, czekam aż złapie mnie dwójka za mną. Razem ucinamy sobie krótką pogawędkę i wjeżdżamy w góry.
Tam wracam w naturalne środowisko i im stromiej, tym mocniej oddalam się ponownie. W głowie siedzi mi cały czas, że nie można odpuszczać kumplowi z klubu, który uciekł z pola widzenia. Konsekwentna praca i rozluźnienie na płaskim robi swoje i po 3/4 trasy widzimy się. Czuję rezerwy, więc rozpoczynam dalszą walkę, doganiam kolejne osoby, ale gdy widzę ziomka na fullu, celowo puszczam go na singlach przodem – w zamian tym razem nic, żadnego dziękuję, zero reakcji. Trochę kontrast w porównaniu z tym, do czego przywykłem w środku stawki, no ale trudno… Mówię sobię „jeszcze mu pokażę”, trzymam się mu na kole, czekam na te końcowe ścianki XC i wtedy wyciskam wszystko co jeszcze zostało wyprzedzając jeszcze dwie osoby na ostatnią chwilę, w tym nieodzywającego się kolegę na fullu.
Z pełną satysfakcją wjeżdżam na metę i nie mogę się doczekać kolejnego startu w Pucharze. Na koniec majówki jedziemy do Walimia, które co roku oferuje wrażenia ekstremalne, blisko 2000 m przewyższeń na około 45 km i szlaki wokół Wielkiej Sowy, łącznie z widokami, to jest coś, co mocno trzyma mnie korzeniami na Dolnym śląsku.
COMMENTS