Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Mistrzostwa Polski w maratonie MTB, które rozegrane zostały na dystansie Giga w ramach cyklu Bike Maraton w Bardzie ściągnęły na start także wielu amatorów z całej Polski. Tym bardziej, że stawką były medale w mistrzowsko-amatorskiej kategorii. Jedną z zawodniczek, które przejechały dużo km, żeby wystartować w Bardzie była Zuzanna Wieczorek.
Komentarze postartowy:
W tym roku trasa miała 88km i 2400m przewyższenia. Dużo. Bałam się tego dystansu, przewyższeń już niekoniecznie, bo lubię podjeżdżać, ale maratony zaczęłam jeździć dopiero w tym roku i to oscylujące w przedziale 40-50km.
Z jednej strony czułam się dobrze przygotowana – zamówiłam u Pani Trener formę na te zawody i ostatni test FTP potwierdził, że jest lepiej niż kiedykolwiek i lepiej niż bym się spodziewała. Ale ostatnie tygodnie były też ciężkie fizycznie i byłam już zwyczajnie zmęczona – również kolarstwem.
Tym razem nie udało się uzbierać ekipy, więc do Barda pojechałam jako jednoosobowa armia, reprezentująca barwy mojego Bike Salon Teamu. Na trasie zapowiadało się, że będzie dość mokro. Tak też było.
Ruszyliśmy o 10:37. W głowie miałam plan, ułożoną całą taktykę, którą już od samego początku udawało się realizować, wyznaczyłam sobie małe cele, które sukcesywnie odhaczałam w głowie. Tradycyjnie musiałam nieco przystopować samą siebie na początku, bo jak wyprzedziłam jedną z zawodniczek, którą planowałam wyprzedzić, włączył mi się tryb walki….na drugim kilometrze z 88. Na szczęście szybko doprowadziłam się do pionu i zaczęliśmy wspinaczkę. Podjazdów (takich, które bym określiła tym mianem), było dziewięć, o długości od 3 do ok. 8km. Pierwsze 20 km minęło całkowicie bezproblemowo i nawet technicznie szło elegancko, jechało się po prostu dobrze. Gdzieś między 21 a 31 kilometrem plecy stwierdziły „hello Zuzia, my old friend”. I zaczął się ból. A tym samym początek końca mojej dobrej jazdy. Poza tym nadal było zaskakująco dobrze, choć jechałam większość czasu sama (jakieś 88km na solo ;)), czasem mnie ktoś minął, czasem ja do kogoś dojechałam. Zaczęli też do nas dojeżdżać juniorzy i juniorki i tu przez chwilę było dość stresująco i nerwowo dla mnie, bo wyskakiwali zza moich pleców bez słowa…i to nasi czołowi jeźdźcy. Jadący zdecydowanie szybciej, czasem po kilka osób naraz i totalnie bez ostrzeżenia. Sporadycznie, tylko ktoś rzucił „uwaga” i jeszcze dodał, z której strony mija, tu pochwała dla któregoś z zawodników RK Exclusive Doors MTB Team – jak widać można. Później jak pojawili się jacyś starsi zawodnicy, to z kolei ja musiałam przeprowadzać cały wywiad. Z tyłu pytanie, czy puszczę, zatem pytam, którą stroną – cisza. Pytam, lewa czy prawa – cisza. No kurczę, panowie…
Później na szczęście się uspokoiło i ponownie moim jedynym towarzyszem stał się narastający ból pleców. Jednego z pojazdów z dość luźną nawierzchnią już nie dałam rady podjechać, okazało się, że nawet nie za bardzo mogę iść, każdy krok sprawiał ból. W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy dam radę ukończyć wyścig. Miałam ochotę się zatrzymać, ale wiedziałam, że jak to zrobię, to dalej nie pojadę. Nogi też czuły wszystkie wjechane podjazdy. Ruszyłam dalej.
Kluczowym dla mnie punktem miał być bufet na 47km, gdzie miał czekać na mnie mój zestaw piknikowy (plecak z kolejną porcją żeli i izo). Przy okazji był tam rozjazd dystansów i jakoś dziwnie i niespodziewanie rozstawili ten bufet, że nie mogłam się połapać, nie zauważyłam plecaka i dopiero po podjechaniu kawałka trasy się zreflektowałam, zawróciłam, uzupełniłam zapasy i pojechałam dalej.
Po tym bufecie zaplanowałam kryzys, bo czekał nas długi zjazd, a zjazdy najbardziej wchodziły mi w plecy. Na szczęście okazał się dość łagodny, a potem do końca już tylko trzy podjazdy. Chyba dam radę. Podłoże dziś było mocno rozmoczone, dużo błota, ale takiego nielepiącego, pogoda trzymała się ładnie, aż do momentu kiedy zostało mi jakieś 20km do końca. Wtedy zaczął się zapowiadany deszcz, deszcz…. ulewa. Na szczęście byłam przygotowana i szybko wciągnęłam na siebie kurteczkę, zrobiło się zimno, ciemniej i słychać było grzmoty. Zrobiło się też jeszcze bardziej ślisko. Jazda w takich warunkach nie była przyjemna, chyba pierwszy raz w życiu walczyłam w takich okolicznościach. Musiałam zdjąć okulary, żeby coś widzieć, zaczęłam tracić czucie w dłoniach i stopach, jechałam zdecydowanie wolniej niż bym tego chciała. Miałam dość. Ostatni podjazd zrobili singlem, który był szalenie zakręcony i przeklinałam każdy kolejny zakręt. Później pozostało już tylko 8 km zjazdu. W butach basen, woda chlupocze, do tego umarł mi licznik, więc nie wiedziałam ile jeszcze tej męki. Za mną pojawiła się zawodniczka, która wyprzedziła mnie na podjeździe i pierwsza wjechała na single. Usiane bandami. Okazało się, że jadę szybciej niż ona i wisiałam jej na plecach, szukając opcji na wyprzedzenie i nagle mnie puściła przodem, a prawdopodobnie walczyłyśmy tam o medal, także tym bardziej- dziękuję!
Ostatnie metry to asfalt, przejazd pod mostem, gdzie jeszcze musiałam powyprzedzać kurczaki i wjazd na upragnioną metę.
Przestało padać. Wiedziałam, że jechałam bardzo długo. Tuż po nie byłam w stanie jakkolwiek rozsądnie skomentować tego co przed chwilą przeżyłam.
Miałam wrażenie, że mogłam dojechać na podium. Po powrocie na nocleg i jak już mniej więcej przestałam się trząść z zimna – sprawdziłam wyniki. A w wynikach, DNF. Po przeliczeniu kobiet bez licencji wyszło mi, że byłam trzecia wśród amatorek. Okazało się, że z wynikami jest po prostu problem i mają straszne zamieszanie. Na szczęście organizatorzy uprzejmie odpowiedzieli na pytania, ogarnęli sytuację i już widnieję w wynikach z czasem 6h 44min. Dużo, nie przeczę, że nie, ale mimo wszystko niczego nie żałuję i jestem z siebie dumna, że dałam radę i ja i mój rower. Nie tylko pokonać tę trasę, która może nie była najtrudniejsza, ale na pewno godna Mistrzostw Polski, ale też ogarnąć całą logistykę samotnego wyjazdu.
Część osób pewnie stwierdzi, że to wszystko bez sensu, słabo pojechane, że po co w ogóle te MP amatorów, ale dla mnie na przykład, to była najważniejsza impreza sezonu i biorąc pod uwagę ostatnie dyskusje na grupie mogę powiedzieć, że tak – skusiłam się na start dlatego, że ten wyścig miał rangę mistrzowską i mogłam zmierzyć się z tą samą trasą co elita kobiet (z którą zresztą ścigałam się kilka lat jeżdżąc w XC z licencją). Normalnie nie zdecydowałabym się jechać tyle kilometrów i wybrałabym wyścig z fajną trasą, ale bliżej domu/wymagający mniej skomplikowanej logistyki. Każdy start w górach (w moim przypadku) otwiera głowę, pomaga mojej technice i zdobywam doświadczenie, o którym często mówią zawodnicy w kontekście np. startów w PŚ XCO i często są za to krytykowani. I tak na koniec korzystając z okazji, życzyłabym nam wszystkim z kolarskiego środowiska więcej wzajemnego zrozumienia. Mój opis może i mocno szczegółowy, ale daje obraz tego, że walczy każdy i zarówno ten trzeci open, piętnasty open, czy sto któryś open może zostawiać na trasie sporo serca, a na sukces składa się naprawdę wiele czynników.
COMMENTS