Bartosz Borowicz (Cozmobike): „Pampers zaczynał pełnić funkcje zgodne ze swoją nazwą…”| MTB Cross Maraton, Kielce

HomeSportKomentarze

Bartosz Borowicz (Cozmobike): „Pampers zaczynał pełnić funkcje zgodne ze swoją nazwą…”| MTB Cross Maraton, Kielce

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

MTB Cross Maraton, potocznie cały czas nazywany eŚeLeRem to jedna z ciekawszych propozycji jeśli chodzi prawdziwe kolarstwo górskie poza wysokimi górami na południu Polski. Trasy MTB Cross Maraton to najlepsze smaczki Gór Świętokszyskich. Nie znajdziemy tam co prawda długich, wielokilometrowych podjazdów, ale to w sumie będzie jeszcze trudniej, bo interwałowość tras jest wręcz wykańczająca. Jeśli dodać do tego letni upał, to w robi się jeszcze trudniej.


Komentarz postartowy:

Szanuj rywala swego, możesz trafić… Lepszego.

Piątek 11:00. Za trzy godziny wsiadam w częściowo zapakowany już samochód i ruszam do Szklarskiej Poręby. Sprawdzę jeszcze tylko ostatni raz prognozy pogody, bo te nie były ostatnio optymistyczne dla tamtego regionu.

Piątek godzina 12:00. Wypakowuję samochód i przeorganizowuję torby na start, który pierwotnie przegrał ze „Szklarską”.

Prognozy pogody nie pozostawiały złudzeń – w dniu startu Bike Maratonu cały kraj miał być zalany skwarem, a okolice Szklarskiej Poręby zaatakowane całodziennymi burzami i ponadskalowymi ulewami. Ściganie w takich warunkach (tym bardziej w górach) raczej nie mieści się w pojęciu przyjemności oraz w akceptowalnym marginesie bezpieczeństwa. W tym sezonie, jak wiecie, nie robię też generalki w BM czy PP XCM, a skupiam się na frajdzie z wybranych wyścigów. Nie widziałem zatem sensu weekendowego, męczącego, ryzykownego i drogiego wyjazdu na drugi koniec kraju. Szczególnie, że w rezerwie miałem inny, wspomniany wyścig – MTB Cross Maraton w Kielcach.

O maratonie w Kielcach organizowanym przez to zakręcone towarzystwo słyszałem wielokrotnie. Znajomi, opowiadając o tym wyścigu, zaczynali się pocić, oczy robiły im się mokre, a nogi im drżały. Pampers zaczynał pełnić funkcje zgodne ze swoją nazwą. A to przecież tylko Kielce, kaman…

Profil trasy nie pozostawiał jednak złudzeń – 64 km i prawie 2500 metrów przewyższenia. Grafika z GXP nie przypominała nawet grzebienia. To była raczej druciana szczota.

Sobota godzina 17:00. Zapisałem się na ten szalony wyścig.

Sobota godzina 17:02. Zdałem sobie sprawę, że podobne przewyższenia zbiera się na dystansach giga w górach i zazwyczaj oznacza to srogą walkę.

Sobota godzina 17:05. Sprawdziłem prognozy pogody… Spociłem się, oczy zrobiły szkliste a nogi zwiędły. Nie miałem pampersa.

Na wyścig przyjechałem solidnie przygotowany. Czułem się dobrze. Wiedziałem jednak, że żar lejący się z nieba to nie przelewki. Kiedyś uwielbiałem takie warunki. Doskonale wykorzystywałem to na swoją korzyść. Od kilku lat to się nieco zmieniło. Upały mnie trochę dobijają, męczą, na pewno ograniczają.

Start wyścigu, jak to na „ŚLR” (a wiem co mówię, startowałem tu aż 3 razy) – na luzie, spokojnie, każdy wie co go czeka. Tempo zaczął szybko podkręcać duet z Elvelo Factory Team. To chyba wprowadziło pierwsze podziały w stawce. Z każdym kilometrem coraz bardziej uświadamiałem sobie, z jakiego typu trasą przyjdzie się mierzyć przez 3,5? 4? 4,5 godziny? Ciężko było wycyrklować.

Jedno było pewne. Jak najmniej pochopnych akcji i wychylania się, przejmowania inicjatywy. Pogoda każdego dusiła tak samo, co było widać po przebiegu wyścigu. Przez większą część dojazdu do pętli i pierwszą pętlę rywalizacja bardziej przypominała przejazd, rajd niż krwawą gonkę.

Chyba każdy miał podobny plan – zachować siły do ostatniej możliwej chwili.

Jeden z zawodników miał jednak inny pomysł. Po prostu odjechał. Nikt się nie poderwał, nie podjął wyzwania. Niestety, nie znam jeszcze zbyt dobrze nazwisk startujących w tym cyklu, więc nie miałem pojęcia kim był oddalający się od nas zawodnik. Szybkie rozeznanie w naszej małej, czteroosobowej grupce kazało sądzić, że odjeżdża zawodnik notujący zazwyczaj duże straty do czołówki i „zaraz spłynie”.

Chciałbym napisać, że dynamika wyścigu nabrała tempa, ale miałem wrażenie, że wszyscy nadal prażyli się na tej rzeźnickiej trasie oszczędzając maksimum mocy. Dopiero gdzieś na drugiej pętli, choć dobiło mnie okrutnie pomiędzy 3 a 3,5 h rywalizacji, zauważyłem, że coraz bardziej zostawiam w tyle Piotrka i Janka z Komobike. To mnie zmotywowało do podkręcania tempa. Kolejna sekcja dłuższych zjazdów przyniosła niesamowity fun, ale i „ochłodzenie”. Na ostatnie ~30 min wyścigu wstąpiły we mnie nowe siły i zacząłem naprawdę mocno dokręcać. Zapomniałem o horrendalnym „hot spocie” w prawym bucie, przegryzłem chwilowe skurcze (rany, kiedy ja ostatnio miałem skurcze?!) i cisnąłem gdzie się da. Choć nogi cały czas miały ogromny zapas, nie byłem w stanie tego przelać na pedały. Może na podjazdach – na nich ostatnio znów czuję się świetnie.

Mieszcząc się jeszcze w czterech godzinach wpadam na metę pełnym piecem, co najmniej jak pod katowicki Spodek. Z rozpędu prawie unoszę ręce w geście triumfu, ale… Nie tym razem. Wyścig wygrał zawodnik, na którego ciężko było stawiać, a pokazał, że można. Wielkie brawa dla Pawła Chrząszcza, takie zwycięstwa pamięta się długo.

Co ciekawe – tego typu wyścig pokazuje, jak bardzo czasem cyferki nie oddają realiów wysiłku. Czy mogłem pojechać ten wyścig mocniej? Wg cyferek zdecydowanie tak. Trener stwierdził, że gdyby nie wiedział, że to był wyścig, pomyślałby, że pojechałem zrobić „bazę”. Fakt – tak niskich wartości z wyścigu chyba jeszcze nie przywiozłem. Nieco inaczej wyglądały parametry tętna, ale przede wszystkim – samopoczucie. To głupie uczucie, kiedy wiesz, że jedziesz może 70%, ale naprawdę więcej trudno wykrzesać. Choć możesz, bo nogi szły bardzo dobrze i na koniec udało się docisnąć.

Wielkie uznanie dla organizatorów za trasę. Ale i całą oprawę. To chyba jeden z tych cykli, gdzie masz gdzieś co dzieje się w „miasteczku sportowym”. Kompletnie Cię to nie interesuje. Spotykasz ludzi, rozmawiasz, czekasz na start i się tym wszystkim po prostu jarasz. A jest czym, bo trasa w Kielcach była po prostu petardą. Tak – często na siłę utrudniona, gdzieniegdzie niezbyt szczęśliwie oznakowana, co wymuszało kilka postojów lub nawrotki… Ale to nie ważne. Każdy kolejny podjazd i zjazd wynagradzały ewentualne niedociągnięcia, a pewna dzikość i nieoczywistość wprowadziły w końcu jakąś odmianę w tym wszystkim (przynajmniej dla mnie).

Co ciekawe – zrezygnowałem ze startu w zawsze bardzo wymagającej „Szklarskiej” na rzecz wyścigu „zapasowego”. Okazało się, że 2 godziny od domu wziąłem udział w imprezie totalnej, przy której start przy czeskiej granicy wydaje się teraz „zapasowym”.

Był to dla mnie jeden z najcięższych wyścigów ostatnich lat. Ok, nic nie pobije Bielawy sprzed kilku sezonów, gdzie panował chyba jeszcze większy upał, jechało się jeszcze dłużej, a najcięższe technicznie fragmenty w Kielcach byłyby tam przyjemnym przerywnikiem. Ale to nie ma znaczenia – z niecierpliwością czekam na przyszłoroczną edycję. Bardzo chciałbym się tu przetestować może w nieco bardziej sprzyjającej aurze, co pozwoli odpalić pełne rezerwy ;)

Niedziela 20:00. Zalegam na kanapie. Głowa zaczyna coraz mocniej pulsować.

Niedziela 20:30. Zalegam na chłodnym tarasie i nie podnoszę się już do 23:00… Ból głowy na to nie pozwala. Uh… Ciężki to był dzień. Ale jaki dobry!

PS: w końcu zapowiadane ulewy nie przeszły nad Szklarską Porębą, zatrzymując się u naszych południowych sąsiadów i robiąc tam spustoszenie. Nie żałuję jednak swojej decyzji. Bezpieczeństwo najważniejsze, a i odkryłem dla siebie jakąś nowość, świeżość. W tym sezonie o to właśnie chodziło.


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0