Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Wracając z rodziną z Chorwacji miałem w głowie chytry plan. W interpaku tkwił rozczłonkowany rower MTB, którym codziennie uciekałem ze słonecznego, jadrańskiego wybrzeża w wyjątkowo chłodne, zacienione i żywo zielone pasmo Velebit. Wraz z kumplem, a zarazem szefem i niezawodnym sparing partnerem eksplorowałem szutry wznoszące się nad niesamowicie błękitnym Adriatykiem. To właśnie jedna z takich szutrówek doprowadziła nas do stromego, kamienistego szlaku pieszego, którym postanowiliśmy zjechać na łeb na szyję. Skalne uskoki, super fun, przegrzane tarcze, no i stało się, na koniec zjazdu wiedziałem już, że koniecznie muszę wrócić do prawdziwego, górskiego ścigania.
Termin powrotu 'przypadkowo’ pokrywał się z Pucharem Strefy MTB Sudety, a znajdujący się kilkaset metrów od linii startu Hotel Koniuszy był wręcz idealnym miejscem, by zrobić przystanek w drodze powrotnej na Mazowsze i zarzucić kotwicę w Srebrnej Górze. Na miejsce dotarliśmy w piątek przed świtem i na rozkręcenie nóg po męczącej podróży oraz rekonesans ścieżek w okół starej, pruskiej twierdzy musiały wystarczyć dwa dni. Popołudniowy trening rozpocząłem od pogawędki w Centrum Testowym Kellys i dopiero z bagażem cennych informacji ruszyłem na suchą jak wiór trasę. Pierwsze kręte podjazdy były mrzonką w porównaniu z długimi, chorwackimi ścianami. Jednak dobrze wiedziałem, że w wyścigowym tempie nawet mała górka może wycisnąć ostatnie poty. Ogólnie rzecz biorąc, to nie podjazdami przejmowałem się najbardziej i jadąc w trybie 'eco’, czekałem na słynne zjazdy enduro. Czerwona ścieżka rozgrzała ramiona, dłonie i tarcze hamulcowe, ale prawdziwa zabawa to ścieżka czarna, która jako ostatni fragment trasy mogła zweryfikować mój obecny poziom umiejętności i odwagi. Nie było tak strasznie, choć do ideału raczej dalej niż bliżej. Regularne starty w XCO pozwoliły mi zjeżdżać dość szybko i oderwać się od gruntu na kilku hopkach. Większy kłopot sprawiły mi dwa miejsca, na których łatwo było o kuku. Nie miałem na to żadnego wpływu. Dawno nie byłem tak nieprzygotowany. Mazowiecki sprzęt na trasie enduro, to jak bolid F1 na Rajdzie Barbórki. Małe, ażurowe tarcze hamowały niechętnie, więc w tych fragmentach o szarży mogłem zapomnieć. Do tego wszystkiego dałem ciała z tylną oponą. Czekałem na testowe koła od firmy Wojczal Bike i w starym zestawie siedział łysy Thunder Burt, uzupełniony na szczęście przednim, jeszcze ciepłym Wolfpackiem Race, którego atuty, zalety i przewagę nad resztą świata przedstawię przy innej okazji :) Dodam, że o 'laczki’, dobicia czy inne akcje od wielu lat się nie martwię, bo w żyłach i oponach niezmiennie płynie Trezado. Sam wyścig był jedną wielką niewiadomą. Przecież każdy wie, że stare przysłowie pszczół mówi: „Słońce i plaża nie dla kolarza” lub to drugie: „Od piwa głowa się kiwa” i nie pamiętam dokładnie tego o nocy przed startem, że coś tam nie wolno, nawet szybko i krótko?? Poza tym nie miałem wysokiego sektora, nie znałem rywali, a kolorowe ciuchy tylko pozornie kamuflują mój zakurzony pesel. I tak stojąc ściśnięty w środku braci kolarskiej zastanawiałem się: „Co ja tu właściwie robię?!”.
Na szczęście w chwili startu wszystkie myśli znikają, na nieszczęście znikają w raz z czołówką i duuużą częścią pierwszego sektora. Ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz… Próbuję dynamicznie, skokami do przodu, po krzakach, to środkiem z grzecznym przepraszam, to szczękając zębami i śrubkami po kamiennej koleinie, ale ciągle do przodu. Kolejna pozycja, dwie do przodu i znów korek, krótka chwila spokoju. Odsapnąć choć na sekundę, złapać łyka izotoniku i znów na przód. Serce wali, płuca dyszą i pojawiają się pierwsze oznaki pieczenia mięśni, ale trzeba jeszcze przedrzeć się o parę pozycji. Otuchy dodaje widok znajomków z Komobike, Janka i Piotrka, których udaje mi się dogonić… tylko na chwilę. Jednak organizmu nie oszukasz, przynajmniej nie w zgodzie z naturą. Powoli stawka się rozciąga. Coraz ciężej wyprzedzać, coraz łatwiej o błędy, coraz trudniej podjeżdżać ciasnymi serpentynami. Oddech się uspokaja, myśli wracają wraz z tlenem do mózgu. W końcu nadszedł wyczekiwany kryzys. Tracę jedno oczko, po chwili drugie. Łapię rytm rywala, ale jak ciężko trzymać tempo, które na objeździe trasy było pełne dynamiki i tak obcej teraz lekkości. Wyciągam żela, piję. Nareszcie kilka krótkich zjazdów pozwala odbudować poczucie władzy nad ciałem. Staram się nie ruszać hamulców i kogoś w końcu dochodzę. Łapię koło i na wypłaszczeniu, jadąc nisko schowany za jego plecami łapię oddech. W mojej ocenie jedzie dość solidnie, wiec wolę mu nie przeszkadzać. Przed bardzo sztywnym podjazdem dochodzimy grupkę rywali. Wspinam się mozolnie i wyczekawszy do połowy dziurawej ścieżki cisnę ile fabryka, po czym przypuszczam udany atak, po którym idealnie dociągam do lidera tej grupki, tuż przed samym wypłaszczeniem. I ponownie cicho, już po innym kole, na rzęsach, do serpentyn i zjazdu. Tam wzmożona uwaga i spokój. Odpuszczam trochę rywalowi, by nie kusiło wskoczyć przed niego na zjazd. Sam nie lubię takich akcji. Już nikogo nie dogonię, atak na podjeździe to wszystko co byłem wstanie jeszcze ukręcić. Sił coraz mniej, jeszcze kawałek, ale za plecami pusto. Przede mną już tylko czarna trasa enduro i walka ze swoimi słabościami. Jadę zdecydowanie szybciej niż wczoraj. Te same zakręty wydają się bardziej ciasne, a hopki wyrzucają mnie znacznie dalej. Najgorsze, że przez noc przybyło również drzew i rosną teraz bliżej singla. Balansuję pomiędzy nimi jak narciarz w slalomie. Prześlizguję się barkiem lub ramieniem po mchu porastającym pnie drzew. Ściskam mocno kierownicę i teraz to ręce, nie nogi pieką i słabną. Coraz trudniej dozować nacisk okładzin na tarczę hamulca. Stromo. Szybko. Hop i w rynnę, już wiem że nie wyhamuję, by płynnie wejść w kolejną. Meta blisko. To jest jeden z fragmentów których się obawiałem. Wypadam poza trasę za bandę. Na szczęście pod kontrolą, tylko czekam aż sunący bokiem rower złapie przyczepność. Och jak dobrze, że nie wyrosło tu żadne drzewo! Uff! Udaje się bez większych problemów wpasować w rynnę poniżej i po chwili nabieram prędkości, by dopiero za trzy, cztery zakręty zrobiło mi się ciepło. Było blisko. Luz i spokój. Ciśnienie schodzi, jadę miękko, zostało tylko parę obrotów korby. Meta. A tu banany na każdej twarzy i ten niespotykany na mazowieckich wyścigach błysk w oczach praktycznie wszystkich zsiadających ze swoich rowerów.
Ten karkołomny zjazd pozostanie na długo w mojej pamięci. Wypalił się zapewne w fałdach mojego mózgu już na zawsze. Tak jak to było z fantastycznymi zjazdami na starym BikeMaratonie w latach 2003 – 2008. Do dziś, kiedy zamykam oczy widzę głazy nad którymi skakałem nie wiedząc co napotkam po ich drugiej stronie, albo konkretne zakręty za którymi czaiło się kamienne urwisko, a każdy klocek bieżnika opony walczył o przyczepność na krawędzi szutrowej drogi.
W tym przypadku sam wynik odszedł na dalszy plan, jednak należy o nim wspomnieć na zakończenie, bo przecież ta gonitwa od startu, ataki i zjazdy były właśnie walką o niego. O 17-te miejsce open i 2-gie w kategorii M4. Chyba O.K., jak na jedenaście lat karencji. Rywale jak wszędzie są bardzo mocni i nic za darmo nie dają. Tyle, że inaczej niż nieco dalej na północ, większość z nich wie co to rower i umie doskonale z niego korzystać. Do tego warto wspomnieć o ciepłej atmosferze panującej w miasteczku zawodów. Bez bufonady czy takich tam. Fajna organizacja i klimat. Podjąłem świetną decyzję robiąc wakacyjny przystanek w Srebrnej Górze. Do tego wszystkiego dobra pizza w Stodole, wygodne spanko w Koniuszym i wszechobecne czeskie piwo. Już tęsknię. Jeśli jest tak na każdej edycji, to pora na weryfikację założeń na sezon 2020.
Opisując wrażenia z trasy przeżyłem coś na kształt zmęczenia. Mam nadzieję, że nie zmęczyłem nikogo tym zbyt obszernym opisem zdarzeń ;)
COMMENTS