Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Sobotnie drewno w nogach nie zwiastowało, że po raz pierwszy w życiu będę mógł poszczycić się tytułem Mistrza Dolnego Śląska w maratonie MTB. A jednak…
Do Zieleńca przyjeżdżam regularnie. Jest to memoriał Artura Filipiaka, którego pamięć, w rowerowy sposób, wspólnie z kolarzami z regionu czcimy już 12 rok z rzędu. Impreza ma lokalny charakter, ale sportowo jest zawsze fajnym wyścigiem, bo fakt, że rywalizuje się o tytuł mistrza województwa po prostu motywuje do walki.
Obecny rok przyniósł absolutną zmianę trasy. Została ona znacząco utrudniona i mocno zakręcona, żeby nie powiedzieć zapętlona wręcz. Sprawiło to, że znacznie wzrosło flow z jazdy oraz ogólna trudność imprezy. Bardzo in plus, w zasadzie w końcu wyciśnięto z okolicy 100% i pokazano rowerzystom co oferuje ten region. Szlaki nie są ekstremalne, ale na mocno interwałowej rundzie i przesuszonych stromych singlach można było się zarówno pobawić, jak i wykazać techniką jazdy. Niestety, nie obyło się też bez wpadki, bo nie do końca dobrze oznakowana trasa wypaczyła nieco rywalizację. Sporo osób, akurat spoza pierwszej piątki, ale wciąż z czuba miała jakieś przygody. Flyby Stravy posłuży z pewnością orgom do weryfikacji ich słabych punktów, natomiast ja w 3 słowach opiszę jak rywalizacja wyglądała z mojej strony.
Rozgrzewka nie zapowiadała niczego dobrego, bo nogi drewno z soboty zamieniły na niedzielny ołów. Nie zbyt chciały się kręcić… Mocny start z centrum Zieleńca i pierwszy podjazd około 100 m w pionie na szczyty stoków narciarskich. Czułem się średnio, ale wjechałem w czołówce na szczyt, chociaż raczej zamykając kitę tej grupy, aniżeli będąc gdzieś w czubie. Od razu dodam, że pierwsza grupa (około 10 osobowa), to tak naprawdę grupka pościgowa, bo zupełnie inny poziom reprezentował tego dnia Mikołaj Dziewa. Szacuję, że odjechał nam tam na jakieś 30 sekund. Po wspinaczce czekał nas zjazd, szybki szuter, około 60 km/h V max, taki ,,Zieleńcowy klasyk”. Mało bezpieczny, ale właśnie taki jest co roku pierwszy zjazd na ,,Filipiaku”. Przedarłem się kilka pozycji na jego początku, żeby zanadto nie stracić i po kilku minutach grzania ogniem w stronę Dusznik Zdroju i kolejnych wyprzedzonych zawodnikach wyjechałem z niego na drugiej pozycji. Szybko uformowała się jednak mała grupka, dokładnie było nas 6 osób, 5 z Mega i przyszły zwycięzca dystansu Mini. Drugi podjazd, niby zmarszczka, dosłownie hopka, a ja z trudem ją wjeżdżam w tej grupce. Oj był ołów. Zjazd i kolejny podjazd. Mijamy Mikołaja, okazuje się że złapał kapcia. Był najmocniejszy, ale MTB to mało sprawiedliwy sport… Szkoda mi go, choć dla mnie z drugiej strony właśnie wyścig zaczął się od nowa.
Moja głowa dokonała transformacji z ,,pojechać sobie fajny wyścig” na ,,wygrać w końcu te mistrzostwa”. Od tego momentu przestaję być bierny. Pracujemy zgodnie, ja staram się wychodzić na cięższych stromych podjazdach na przód, bo z racji, że ważę jak miotacz kulą, a nie kolarz, to mam osobiste tempo wjeżdżania takich hop, nieco inne niż koledzy z 6 lub 7 z przodu na wadze. W sumie, to dość zgodnie lecieliśmy sobie w 5. Bawimy się na zjazdach, trochę szarpiemy na podjazdach. Jemy, pijemy, czyli jak to zwykle na wyścigu (jak to piękne, prosto i relaksująco brzmi). Tak, aż do około 30 kilometra trasy, gdzie stromy podjazd zaczął rozrywać stawkę, sam się na nim strasznie męczyłem, ale z kadencji twardej jak głaz zaczynam odskakiwać rywalom. Zmęczenie prawdopodobnie zaczęło dopadać wszystkich, po jakimś czasie doskoczył do mnie kolega Michał Nowak, który był tego dnia niesamowicie mocny pod górę. Mała przewaga zostaje jednak skasowana przez pozostałych kolegów. Zostaje nas jednak 4. Krzysiek Paluszek miał bowiem potężny kryzys. Kolejny podjazd i z tempa Michał Nowak odczepia pozostałych, ja jadę z nim i mamy jakąś minimalną, ale możliwą do wykorzystania przewagę. Szybko doskakuje do nas Bartek Iwański jednak nie chce pracować. Układ w sumie był dobry, bo każdy z nas byłby w trójce open, ale kolega odmawia wychodzenia na zmiany. Dla mnie Ok, rozumiem, choć nie do końca, bo skończył 4., a mógł być w trójce. Zwalniamy więc i zaraz znowu jest nas 4. Ach, jak ja lubię kolarstwo, takie szachy, a nie jazda na maxa sprawia mi najwięcej frajdy. W czwórkę spacerowym tempem pokonujemy około 8 kilometrów i dojeżdżamy do ostatniego podjazdu. Jakieś 5-6 minut asfaltem do Zieleńca z szosowym finiszem pod górę.
Od podnóża jedziemy bardzo spokojnie, ale tempo się rozkręca, znowu nadaje je Michał, który tego dnia był mega, mega mocny, ja trzymam się pozycji na kole i czekam na finisz. Nikt nie zaryzykował wcześniejszego skoku, więc sam zacząłem się zastanawiać gdzie i kiedy ja odpalę sprint. Wiem mniej więcej na ile rozbudowywania mocy mi starcza, ale chciałem idealnie wpleść ten czas w takie lekkie wypłaszczenie, które jest na około 200 m do mety i pozwala takiemu grubasowi jak ja szybciej się rozpędzić. Jakoś tam się chyba udało trafnie to oszacować, bo finisz wygrałem dość gładko. Rywale baaardzo mnie umęczyli po drodze, ale końcówka okazała się łaskawa dla mnie. Dziękuję wszystkim rywalom za jazdę, a Michałowi Nowakowi i Kamilowi Hodylowi bardzo gratuluję miejsc na pudle.
COMMENTS