Amator donosi: „Miałem niewyrównane rachunki ze Stryszawą. W 2018 całkowicie mnie sponiewierała i rzuciła o asfalt.” – Dare2B MTB Maraton, Kuków / Stryszawa

HomeRelacje

Amator donosi: „Miałem niewyrównane rachunki ze Stryszawą. W 2018 całkowicie mnie sponiewierała i rzuciła o asfalt.” – Dare2B MTB Maraton, Kuków / Stryszawa

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Od zeszłego roku miałem niewyrównane rachunki ze Stryszawą. W 2018 całkowicie mnie sponiewierała i rzuciła o asfalt. Po dotarciu na metę po pięciu godzinach pieszo-rowerowej tułaczki powiedziałem sobie, że za rok jeśli w ogóle wystartuję, to jadę co najwyżej Quarter’a. Dużo było w tym mojej winy, bo przez brak szosy praktycznie nie robiłem długich wyjazdów.

Wtedy zniszczyły mnie skurcze, lecz teraz kilka szosowych tras po 16h w siodle przyzwyczaiło nogi i cztery litery do długotrwałego wysiłku. Tym razem łydki wytrzymały prawie 2000m w górę, a i udało się nie zabić na karkołomnych, stromych, technicznych zjazdach. Wszakże wg mnie to najtrudniejszy maraton z całej serii, a minimalna ilość asfaltów daje dużo radości fanom czystego MTB.

Choć była to moja druga jazda góralem w lesie w tym roku, a pierwsza miała miejsce 3 dni przed startem to zjeżdżało mi się rewelacyjnie. Zupełnie jakbym to nie ja siedział, a raczej stał za kierownicą. Zjechałem wszystko co było do zjechania, pewnie też dlatego, że Paweł podarował nam jeden duży podjazd z przerażającym zjazdem singielkiem stromo w dół stopniami z korzeni i kamieni, który poprzednio ledwo przeszedłem z buta. Na podjazdach kondycyjnie dawałem radę, technicznie już trochę mniej, choć przedniego koła nie odrywało, a jeden, chyba najgorszy na całej trasie, stromy, liczący ok 3km i cały usypany luźnymi kamieniami dało się pokonać w większości tylko z buta i to z dużymi trudnościami (krossowskie aluminium w B2 jednak z deczka dużo waży ). Na szczęście mieliśmy idealne warunki do ścigania. W lasach aż pyliło, a błoto było tylko w kilku  miejscach, w których przypuszczam że zalega cały rok. Temperatura na początku tak do 20 stopni była wprost wymarzona, a przed startem nawet postraszyło trochę lekkim deszczem. Potem robiło się coraz cieplej, ale do upału było daleko.

Start punkt 11. Szybkie rozciągnięcie na asfaltowym podjeździe między domami, przejazd przez rzeczkę mostkiem, choć niektórzy wybrali szybszą alternatywą dołem, a zaraz drugi, już bez mostka, gdzie utworzył się spory korek, a wystarczyło ją przejechać na prędkości. Zaraz za rzeczką wilgotna kamienista sztajfa. Na szczęście nikomu koło się nie uślizgnęło i udało się wyjechać bez spacerku. I jest, pierwszy zjazd. Najpierw nabieranie prędkości w lesie, a potem wypad na pola. Widok przepiękny, ale nie było jak wyciągnąć kamerki, bo ledwo dało się utrzymać kierownicę w rękach. Jak już się człowiek rozpędził, to zaczęły się poprzeczne koleiny, które niemal wyrzucały z bloków. Za nimi ażurowe, kręte płyty obok domów i pierwsi kibice na trasie. Potem chyba jedyny płaski odcinek tego dnia, wzdłuż rzek Koconka i Lachówka, przez krzaki i pamiętny betonowy przepust, tym razem ładnie pomalowany jaskrawa farbą, na którym rok temu kilku zawodników złapało snake’a.

Szutrami dojeżdżamy do drugiego podjazdu, ten to już konkret – Gołuszkowa Góra: 2.8km o średnim nachyleniu 10%. Najpierw asfalt, potem polna droga z dwoma wypłukanymi rowkami na głębokość połowy koła Ursusa C330, którą lepiej było pokonać środkiem, niż wpaść w owe rowki, i w końcu las. Sporo korzeni, trochę kamieni. Kusi żeby cisnąć, ale to dopiero 10km. Nie jest aż tak stromo, bo spokojnie można utrzymać kierę jedną ręką, by drugą robić zdjęcia. Za to zjazd, o ile na początku pozwalał nie dotykać klamek, tak w pewnym momencie gdy poziomice mocno się zagęściły, zmusił by zejść daleko za siodełko, a i tak przysypane liśćmi kamienie i gałęzie powodowały utratę kontroli i powolne zsuwanie się w dół. Zaraz za tą stromizną ostry, ponad 90 stopni zakręt w prawo i już łagodniej dalej w dół. Tu zobaczyłem przewagę full’a nad hardtailem, gdy jeden z zawodników, którego minąłem podjeżdżając, przemknął obok mnie jakby nierówności dla niego nie istniały. Albo po prostu taki ze mnie „dobry” zjazdowiec. Raczej to drugie.

Wylatujemy w Śleszowicach, muskamy oponami asfaltu i od razu w teren i w górę. Trzeci podjazd na dzisiejszej trasie z lekkim wypłaszczeniem w połowie i stromą końcówką po ostrej nawrotce w lewo, gdzie kilku zawodników pojechało prosto (dzięki Strava flyby za pomoc!), choć strzałki wyraźnie pokazywały kierunek, ale leżały zerwane na ziemi, więc w ferworze walki o pozycję można je było przeoczyć.

Rozgrzewka przed czekającą za 5km rzeźnią, czyli wspinaczką na Leskowiec zaliczona, można sunąć szybko w dół. Zjeżdżamy do Tarnawy Górnej, kawałek asfaltu i od razu w górę po ażurowych płytach. Zaczęło się. Prawie 6km podjazdu pod Leskowiec, który ciągnął się w nieskończoność. Gdzieś po ok. 2 km wspinaczki, na 21 kilometrze rozjazd dystansów. Rok temu w tym miejscu był bufet, który dawał chwilę wytchnienia. Wtedy nie wiedziałem, że mam przed sobą jeszcze 4 km i 280 m w pionie. Tym razem bardzo pomocna okazała się naklejka z profilem na ramę!

Rok temu nie przejeżdżaliśmy tak blisko szczytu Leskowca jak teraz, lecz przy schronisku na rozdrożu szlaków pieszych przelatywaliśmy prosto i ostro w dół, a tym razem odbijaliśmy w lewo i jeszcze parę metrów w górę. To pierwsza i chyba jedyna modyfikacja trasy, z której się bardzo cieszyłem, mając w pamięci cały czas prowadzenie roweru pod Madahorę i jego późniejsze sprowadzanie w dół. Ale wracając do teraźniejszości, Leskowiec choć trudny, to udało się go podjechać bez zatrzymania i wypychania roweru, w 21 minut licząc od rozjazdu dystansów. Dopingowało nas przy tym sporo pieszych turystów idących z góry i pod górę. Zjazd z Leskowca to tylko 2.7 km o nachyleniu „zaledwie” -13%, wiec na dole nie mogę rozprostować palców, które zespoliły się z dźwigniami hamulca. Ale cieszę się, że w ogóle mam jeszcze hamulec i że nie zgubiłem gdzieś po drodze klocków (tak jak rano w drodze na transport ;] ). Na 27 km, gdzieś w 3/4 całego zjazdu rozpędzony nie zauważam strzałek po prawej wskazujących ostre odbicie 90 stopni i przejeżdżam kilka metrów niżej, pod znaczniki z „X-em”, więc nawracam i wbijam znów na trasę.

70m w pionie niżej następuje nagły ostry skręt w lewo obok leśnego wąwozu, którym płynie rzeka Targoszówka, a że nikogo nie ma ani przed ani za mną, zatrzymuje się by uwiecznić ten widok na zdjęciu, choć kamerka nie bardzo wyrabia w takim półmroku. Dalej jadę chwilę wąską ścieżką wzdłuż wspomnianego wąwozu stromo w dół do Targoszowa. Po zjeździe, jak to bywa na DareToBe następuje zazwyczaj krótkie dotknięcie asfaltu i od razu wbija się w teren, a najczęściej w teren pnący się ostro w górę. Tutaj mieliśmy na rozkręcenie 700m szutru.

Za nim rozpoczęła się najtrudniejsza wspinacza tego dnia, czerwonym szlakiem pieszym na „Na Beskidzie” na wysokość 863 m. Początek jeszcze do podjechania, ale kiedy % zaczęły rosnąć, a nawierzchnia stała się luźno-kamienista nie było innej opcji jak wypychanie ciężkiej aluminiowej ramy z jeszcze cięższymi kołami, przez kilometr stromo do góry. Tu nie byłem osamotniony w swojej pieszej wspinaczce, bo za towarzyszkę niedoli miałem zwyciężczynię na dystansie HALF w kategorii K2 oraz Open, Agatę, z którą razem dojechaliśmy do mety.

Na szczycie odcinek wypłaszczenia i zjazd w stronę Czarnej Góry. Całość ponad 3.5km i 380m różnicy poziomów, ale najgorsze jest i tak ostatnie 800m do Baryłówki, gdzie spada się 180m w dół, a strava pokazuje tam w kilku miejscach ponad -30%. Koncentrowałem się tylko na tym, by omijać kamienie i drzewa oraz jakoś przeżyć skoki z kilku kamienistych stopni, a po tych niespełna 5 minutach zjazdu tego fragmentu nie mogłem oderwać palców od dźwigni hamulca. Co ja bym dał za choćby Deorki M615 na jeden palec, zamiast seryjnych długich Tektro. Nie było szans wyciągnąć kamerki, tak to przynajmniej jakaś dokumentacja by została, ale życie mi jeszcze miłe. To chyba najtrudniejszy zjazd jaki kiedykolwiek udało mi się zjechać, choć wielu ich w dorobku nie mam, bo w MTB to przecież jestem totalny amator, tym bardziej cieszy mnie każdy udany.

Zjeżdżamy do Baryłówki i trasa zaczyna wyglądać znajomo. Reszta, aż do mety jest już taka jak w zeszłym roku. Po kilkuset metrach zaczyna się jeden z niewielu asfaltowych podjazdów, na szczęście szybko odbijamy w las. Do pokonania jeden leśny podjazd przez Brańkówkę, zjazd na prędkości podczas którego znów przestrzeliłem odbicie w prawo i muszę zawracać spod X-a. Chwilę grzęznę w błocie, przepycham rower i gonię Agatę w dół. Po chwili wypadamy na najdłuższy tego dnia odcinek asfaltowy i wspinamy się nim „aż” 1.7km przez Krzeszów. Zaraz przed szczytem uciekamy na szczęście w prawo na łagodnie wznoszący się szuter, gdzie mogę spokojnie porobić kilka zdjęć, następnie po betonowych ażurowych płytach w stronę Międzygronia. Szybki zjazd lasem przez czarne błoto, pięknie pokrywające rower, wszelkie kończyny jak i całe ciało, by zaraz potem po przecięciu drogi wojewódzkiej, z owego błota obmyć się dwukrotną kąpielą w rzeczce Koconka.

Do mety już kilkaset metrów i choć adrenalina rośnie i chciałoby się jechać szybciej to płaski fragment po koleinach skutecznie hamuje zapędy. Ostatni przejazd przez rzekę betonowym murkiem i już zaraz wpadamy na tereny boiska i prosto na metę. Tam czeka regeneracyjny posiłek i wyśmienite podwójne espresso, Izo, woda, banany, pomarańcze i przepyszne wafelki. Pozostaje zmycie błota z roweru i z siebie, gratulacje dla zwycięzców i spokojny powrót do domu.

Aaa.. i na pewno będę tu za rok, by kolejny raz dać sobie w kość tymi stromymi podjazdami i karkołomnymi zjazdami! Dzięki!


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0