Amator donosi: „to mogło przejść tylko na mniejszych zawodach” – Puchar Strefy MTB Sudety, Bielawa

HomeRelacje

Amator donosi: „to mogło przejść tylko na mniejszych zawodach” – Puchar Strefy MTB Sudety, Bielawa

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Tym razem tydzień przed zawodami spędziłem trzymając się z dala od rowerów i obcisłych spodenek. Tak to bywa w życiu amatora, dla wielu z nas nawet względnie często. Dałem radę za to przyjrzeć się trasie, którą organizator wyznaczył w oryginalny sposób. Chwała mu za to, bo okazji na odwiedzenie tego pasma Gór Sowich w tym roku było aż nadto – Bike Maraton, Epicka Czwórka i sama Strefa MTB Sudety, ale ze startem w Pieszycach i Jodłowniku. To wszystko są miejsca, które tak naprawdę pozwalają na wyznaczenie bardzo zbliżonych tras – Wielka Sowa czy Kalenica to nazwy znane nie tylko lokalesom. Na pierwszy rzut oka wyglądało standardowo – Kalenica i okolice stanowiły główną atrakcję, ale… puszczone w odwrotnym kierunku niż zwykle. To coś, co się zdarzało, ale poza jednym z etapów Epickiej Czwórki, o ile mnie pamięć nie myli, w 2014 roku na Bike Maratonie. Powrót klasyka, czy nietrafiony wybryk? Nie mogłem się doczekać, by to sprawdzić.

Niedzielne przedpołudnie, 11:00, pogoda piękna, wszyscy w krótkich rękawach – babie lato :) Znajomością fragmentów trasy pochwaliłem się kolegom i koleżankom, więc posypały się pytania o szczegóły reszty, ale tu już wyszło na to, że nie ogarniam. I tak sobie staliśmy w sektorze, wszyscy w dobrych humorach i nie wiedzieliśmy co nas czeka, poza tym, że będzie pod górę, a długi dystans względnie krótki – 41 km i 1800 m. Miejsce startu jest dokładnie to same, co na lipcowym Bike Maratonie, ale już od początku niespodzianka! Zamiast paradować asfaltem, od razu wskakujemy w teren i przez wyboiste zwężenie – to mogło przejść tylko na mniejszych zawodach i tylko w klimacie zamknięcia sezonu, kiedy wszyscy już jesteśmy jednak trochę tą zabawą zmęczeni, co wcale nie znaczy, że czerpiemy z niej mniej frajdy.

Nachylenie terenu szybko rośnie, stawka się rozciąga, mięśnie na porządnie rozgrzewają. Pierwszy zjazd nie wymaga zbyt dużo techniki, ale za to drugi to już co innego – poprowadzone na dziko wymagające single, omijamy hopy, kręcimy slalom między drzewami i krzakami. Okazuje się, że ten zjazd to tylko zapowiedź tego, co się będzie dziać dalej. Koniec z szutrowymi podjazdami, teraz nabijamy przewyższenia ciasnym zarośniętym wąwozem, który wraz z wysokością jest coraz bardziej suchy, kamienisty, korzenny i… stromy. Nie ma lekko, każdy obrót koła wymaga intensywnej pracy mięśni, utrzymania równowagi i wybierania właściwej linii. I taką właśnie wspinaczką dojeżdżamy do rozjazdu Mini i Mega. Dla oczekujących lżejszego wyzwania tym razem wyznaczono dystans Family, które wszystkie te trudności, do których ewidentnie nie wystarcza sloganowy „rower i kask”, ominął.

Ci odważni, którzy rzucili się na Mega dostają tymczasem w twarz kolejne wyzwanie. Teraz trzeba wjechać na najwyższy punkt trasy – Kalenicę i inne główne szczyty wokół. Nie jest łatwo, są fragmenty, że wszyscy podprowadzamy. Turyści na zjazdach są pod takim wrażeniem, że zatrzymują się kompletnie bez nerwów, biją brawo, wszyscy kibicują. Spontanicznie rodzi się tutaj super atmosfera. Nie obchodzi się bez jednego negatywu, w trasę wpleciono dobrych parę kilometrów szerokiego i płaskiego szutru trawersującego szczyt, ale bez tego musielibyśmy nabić z 400 m dodatkowych przewyższeń, więc nie słyszałem by ktokolwiek, nawet najwięksi techniczni wyjadacze, się na to tutaj obraził. W zamian dostajemy kolejną stromą wspinaczkę, gdzie liczy się balans i praca całym ciałem oraz super ciasne, naturalne zjazdy. Adrenalina skacze na coraz wyższy poziom, co pomaga nie odczuwać zmęczenia, ale potem nagle dostajemy ostatni długi podjazd, gdzie z motywacją już mam problem.

Przede mną w zasięgu wzroku nie ma już nikogo, za mną też próżno szukać, a podjazd zajmuje mi dobre kilkanaście minut. To „lenistwo” się na mnie mści. Na ostatnich paru kilometrach dogania mnie grupka zawodników, których, jak myślałem, odstawiłem w tyle. Wspólnie pokonujemy ostatnie podjazdy i zjazdy, co chwilę zmieniając pozycje między sobą. Ja w tej grupce wjeżdżam na ostatnią setkę metrów trzeci, ale mam plan. Włączam rezerwy, sprintuję, jeden kolega równolegle ze mną, trzeci na kilka sekund za nami i tak kończymy tegoroczny Puchar Strefy MTB Sudety.

Gratulujemy sobie rywalizacji równie zaciętej jakby stawką były olimpijskie medale, wymieniamy opinie i udajemy się na postartową rutynę – jedzenie, mycie, picie, przebieranie.

Ta seria zawodów w moich oczach wyznacza standardy jeśli chodzi o lokalne wyścigi. Niestety, nie zawsze uda się wszystko dograć, a atmosfera, oprawa i oznakowanie (tutaj ewidentnie dało się to zrobić lepiej, a paru zawodników na finiszu się pogubiło, nie pierwszy raz na Strefie zresztą) potrafi się różnić w zależności od edycji, ale tak to już bywa niestety w przypadku oddolnych inicjatyw takich jak ta, gdzie za każdym razem za te same rzeczy odpowiedzialny jest kto inny. Mamy dzięki temu lokalne smaczki i często trasy, które samemu odkryć byłoby niesamowicie ciężko, ale i spory rozstrzał jakości, np. w jedzeniu. Jakiekolwiek jednak negatywy nie zmienią tego, że mam nadzieję, że w 2019 spotkamy się wszyscy ponownie, a Puchar będzie działał jeszcze prężniej. 8 edycji to chyba już optimum i świetna baza frekwencja cały czas rośnie. Niby zmęczony jestem strasznie już tym sezonem, a nie mogę się doczekać już kolejnego…


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0