Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Bike Maraton Wałbrzych dystans Giga – 1 miejsce Open Kobiet ?? za 15 panami ;)
Mój ostatni start przed Mistrzostwami Świata, więc założenie było proste – przedmuchać układ wydechowy i sprawdzić swoje możliwości. Udało się w pełni choć niewiele brakło a nie wystartowałabym w ogóle (o tym poniżej). Przestawiłam też swoją głowę z trybu „gonię” na tryb „uciekam”. Bez wątpienia po tym maratonie Wałbrzych obok Wisły będzie moją ulubioną miejscówką w Polsce. Przede wszystkim za sprawą emocji, których tam doświadczam. Wygrałam Open wśród kobiet, pościągałam się też trochę z Panami. Strata do czołówki mężczyzn coraz mniejsza :)
Teraz jestem już we Włoszech, a to co poniżej przeczytacie spisałam w trakcie podróży.
Przed startem zrobiłam standardową rozgrzewkę. To też ostatni moment na zweryfikowanie działania roweru. Przyznaję, tym razem nie był przygotowany odpowiednio. Zabrakło nieco czasu, żeby go całkiem reanimować po Bike Atelier MTB Maraton w Gliwicach, gdzie po przyjechaniu na metę, wyglądaliśmy jak po pracach w kopalni. Z drugiej strony wiedziałam, że po tym starcie rower idzie do całkowitej rozbiórki, bo przygotowuję nowy na MŚ. W efekcie napęd nie działał super precyzyjnie, ustawienie hamulców po wymianie klocków też nie było idealne, ale jechać i ścigać się dało. Impreza o średnim priorytecie, więc bilans zysków i strat się zgadzał a ryzyko akceptowalne.
Na 5 minut przed startem idę jeszcze „na stronę” do Toi Toia. Opieram rower o barierki, wracam, zabieram rower…. i słyszę ssyyyyyy….. Cholera! Biała sikawka z tylnej opony. Złapać gumę przed startem tego jeszcze nie przerabiałam. Nie wiem czy to na rozgrzewce czy… nie wnikam. Fakty są takie, że miałam coś przypominającego pinezkę wbite w tylną oponę. Wyciągam ją i liczę, że teraz Trezado zrobi swoje. Powietrze trochę ucieka, mleko się wylewa. Spiker mówi – za 3 minuty startujemy. W głowie przelatują mi komunikaty – powietrze, spiker, mleko, 3 minuty, pompka. Zakleiło. Idę do sektora. Po drodze mówię Michałowi, żeby na bufecie miał pompkę i piankę. Liczę, że zdołam tam dojechać. Ciśnienia mam nieco za mało, ale nie jest źle.
Startujemy. Testosteron w sektorach wykipiał. Czy zawsze musi być tak, że niektórzy koniecznie chcą być w 2, 3, 4 czy 5 linii? Bo maraton, bo obiad, bo wyścig, bo taaaki jestem mocny…do pierwszej górki. No nic, łokcie na boki, mocniej trzymam kierownicę i jedziemy. Trzymam się w pierwszej grupie. Tempo nie jest bardzo szybkie i w sumie szkoda bo byłoby luźniej gdybyśmy przyspieszyli. Pierwszy podjazd, skręt w lewo, lekko z górki i drugi podjazd na którym zaczyna się układać. Jedziemy z Michaliną obok siebie. Pozostałe dziewczyny ostatni raz widziałam w sektorze, potem zobaczę je na mecie. Rzucam do Michaliny „choć pościgamy się”. Trochę celowo bo tak naprawdę myślę, że obie miałyśmy podobne założenia. Konkretnie się zmęczyć przed MŚ. Wychodzę na prowadzenie na podjeździe, za chwilę obracam się za siebie, jestem już sama.
Od 10 do 30 kilometra niewiele w sumie się zmieniało. Jechałam w różnych grupkach z panami, również spawając do kolejnych czy wychodząc na zmiany. Minął bufet 1 i 2. Na powrocie z pętli widzę Karolinę Halejak na bufecie i pytam jak tam moja przewaga. Słyszę tylko – spokojnie, duuuża. Jest dobrze, więc podkręcam jeszcze trochę. Ostatni trudniejszy zjazd na pętli okazał się zbyt trudny dla stanu mojej opony i 4 km do bufetu jadę na kapciu, na szczęście po szutrach i łąkach, więc w miarę się jedzie.
Pit stop na bufecie. Michał pompuje, ja zmieniam bidony, zabieram piankę do uszczelniania opon w razie W i jadę dalej. Fajnie wyszło. Przećwiczone, choć mam nadzieję, że nie będziemy tego przerabiać na ważnych imprezach. Od tego momentu jadę praktycznie już sama. Drugie kółko można nazwać indywidualną jazdą na czas. A że ja z własnym cieniem nie bardzo lubię się ścigać to w efekcie nieco zwalniam. Na jednej z technicznych sekcji mój łańcuch wędruje za kasetę. Też po raz pierwszy od… hmm może roku. No nic, zatrzymuję się, spokojnie go wyciągam mówiąc sobie w myślach „to miało się prawo stać, wiesz w jakim stanie masz rower”. Jadę dalej.
12 kilometrów do mety. Słyszę i widzę z tyłu Michalinę. Goni. Jesteśmy akurat na podjeździe. Nie zmieniam teraz swojego tempa, pozwalam jej dojechać. Parę razy się tasujemy, ale to bardziej ze względu na linię przejazdu a nie czarowanie.
Wiedziałam, że Michalina będzie atakować pod górę. Tam ma największe szanse. Subtelna różnica której nie sposób między nami nie zauważyć to 20 cm we wzroście i pewnie 15 kg wagi :). Atakuje, raz, drugi, trzeci, na każdej górce która jest przed nami. Cisnę i staram się trzymać. Różnice między nami nie przekraczają raczej 5 sekund co czasami daje długość 2 rowerów, a czasami 50 metrów jak lecimy 50km/h po szutrze.
5 kilometrów do mety. Walka na żyletki. Staram się możliwie wcześniej krzyczeć droga, bo w międzyczasie wyprzedzamy osoby z mega, co chyba dla nich, akurat wyjątkowo jest ciekawym widokiem bo walka była ładna. Jeszcze jedna dłuższa góra. Widzę, że Michalina słabnie więc nie pozostaje mi nic innego jak teraz zaatakować choć zakwaszone mięśnie krzyczą, że mi chyba odbiło. No nic, staję na pedały i odjeżdżam pod górę. Na płaskim po poprawiam. Odwracam się, jestem już sama. Kilometr do mety już całkiem na stojąco, mały zjazd, prosta do mety, kreska, wygrałam.
Kurcze dobre to było. Jestem z siebie zadowolona.
Dla tych co lubią cyferki – 4h jazdy, średnia moc 256 wat co daje 4,57 W\kg. Kiedyś nie miałam tyle na progu ;)
Najświeższe informacji od Anny Sadowskiej znajdziecie na jej fanpage na FB.
fot. Bike Maraton
COMMENTS