Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Ochotnica Dolna to bardzo malownicza gmina w Gorcach z zakręconym sportowo wójtem. Odbyła się tam druga edycja etapowego wyścigu górskiego organizowana przez Cezarego Szafrańca wraz z żoną oraz całą ekipą. Po wysłuchaniu wielu ciekawych opinii na temat tego wyścigu postanowiłem zmierzyć się z nim osobiście. Na pierwszej edycji frekwencja była dosyć słaba, tym razem marketing zrobił swoje i na starcie pojawiło się ponad dwa razy tyle zawodników.
Wybrałem się tam z nastawieniem na walkę, jednak wiedziałem że jest to bardzo trudny wyścig górski, nie znałem rywali oprócz Maćka Ścierskiego(zeszłorocznego zwycięzcy). Ostatnio odczuwałem też zmęczenie kumulujące się przez cały sezon, a do tego zapowiadane upały, które niestety się sprawdziły. Żar lał się z nieba przez całe trzy dni. Zdecydowałem się na start na krótszym z dwóch dystansów (FUN).
Pierwszego dnia zmagania rozpoczęły się o godzinie 13, dosyć późno ale czekało nas tylko 37km i 1600 metrów przewyższenia, najmniej ze wszystkich dni a przewidywany czas wyścigu to około dwóch i pół godziny, więc wszyscy powinni wrócić przed zmrokiem. Pierwsza wieża którą zdobywaliśmy to Koziarz, już na pierwszym podjeździe tempo narzucili zawodnicy z długiego dystansu, jednak tempo było dla mnie za mocne, z oczu straciłem również Maćka więc jazdę kontynuować musiałem sam. Na szczęście dołączyła do mnie dwójka zawodników, również z mojego dystansu i razem kontynuowaliśmy jazdę aż do ostatniego podjazdu, gdzie Sebastian po lekkim przyśpieszeniu został z tyłu a później Marcin złapał gumę (szkoda bo uniemożliwiło mu to dalszą walkę). W końcówce przed sobą zobaczyłem Maćka, ale nie udało się go dogonić. Mimo to na mecie różnice były bardzo nieduże, pierwsza 5 mieściła się w 10 minutach a na wyścigu etapowym to prawie żadne różnice. Jednocześnie z kolegą teamowym zdecydowaliśmy się na start w klasyfikacji par. Maciek wziął koszulkę lidera a my z Kubą Litawińskim byliśmy na pierwszym miejscu w klasyfikacji par.
Drugi dzień to start o godzinie 11, a czekała na nas trasa o długości 42km i 1800 metrów przewyższenia. Po starcie czekały na nas „Twarogi”. Podjazd asfaltowy, który ciężko podjeżdża się z przełożeniem 34×50. Na szczęście wszyscy wystartowali w miarę spokojnie. Jako pierwsza czwórka Open jechaliśmy razem. Ja odjeżdżałem na zjazdach a Maciek dociągał na płaskim Sebastiana i Kubę. Wiedziałem, że nie mam nic do stracenia bo różnica między mną a Maćkiem to ledwo 40 sekund. Widziałem też, że mój rywal ma dzisiaj problemy i jedzie mu się ciężko. Odskoczyłem z zawodnikiem z długiego dystansu goniącym za swoimi rywalami. Było to moje zbawienie, miałem z kim jechać i był on moją największą motywacją na wszystkich podejściach tego dnia (a było ich niemało). Razem z jeszcze jednym zawodnikiem z dystansu PRO dotarliśmy do kolejnej wieży na górze Gorc. Był to najwyższy szczyt całego wyścigu i tutaj skończyła się fajna jazda. Zostałem sam, zmęczenie odczuwałem coraz większe i modliłem się aby nikt mnie nie dogonił. Co chwile się obracałem, ale na szczęście nikogo nie było widać. Do mety dojechałem samotnie, szczęśliwy jak dziecko ponieważ była to moja pierwsza wygrana Open w krótkiej jak na razie przygodzie z kolarstwem. Drugi na metę chwilę po mnie wpadł mój teammate Kuba i tym sposobem już „prawie” zapewniliśmy sobie zwycięstwo w klasyfikacji par. Dodatkowo okazało się, że Maciek miał kryzys, stracił do mnie koło 15 minut i spadł w klasyfikacji generalnej. Dostałem koszulkę lidera i do domu wróciłem cały w skowronkach.
Uniesienie nie trwało zbyt długo, wiedziałem że przed nami ostatni 3 etap. Organizator przygotował dystans 56 kilometrów i 2200 metrów w pionie. Wiedziałem również że dochodzi do tego skumulowane zmęczenie, upał i Maciek broni też na pewno nie złożył. Jak powiedział tak zrobił, tuż po starcie o godzinie 9, na pierwszym podjeździe na Lubań Maciek zaatakował. Stwierdziłem wtedy, że nie ma sensu szarpać za nim bo długi dystans i jadę swoje. Zostałem sam z towarzyszem z pierwszego dnia i tak dojechaliśmy prawie do szczytu drugiego podjazdu na Lubań. Czułem się dobrze, cały czas trzymałem równe mocne tempo. Niestety chwila rozluźnienia na zjeździe i gleba, nic się nie stało, poobdzierany z lekko trącym hamulcem kontynuuję jazdę. Zatrzymuję się na dwóch kolejnych bufetach aby zajadać smakołyków i uzupełniać napoje. Po rozjeździe dociera do mnie informacja, że Maciek ma nade mną ponad 10 minut przewagi. Zaczynam jechać na maksa, ale jednocześnie nerwowo – popełniając kilka błędów. Wpadam na metę nie mogąc złapać oddechu, spiker mówi że jest na styk, że nic nie wiadomo.
Po chwili jak grom z jasnego nieba spada na mnie informacja, że przegrałem o minutę i cztery sekundy. Przegrałem dziesięciogodzinną batalię o tak krótki czas.
Pół żartem pół serio są przynajmniej dwa powody dlaczego przegrałem. Pierwszy to za duży dobrobyt na bufetach, woda, cola, izo, arbuz, wszystko zimne i do tego bardzo miła obsługa. Przez to spędziłem tam za dużo czasu. Drugi to dziewczyna, która towarzyszyła mi przez czas trwania wyścigu i nie zniosła by po raz drugi tradycji, którą jest całowanie przez góralki lidera i zwycięzcy zarówno Open, jak i w kategorii wiekowej ;)
Do tego Kuba przez problemy techniczne dotarł do mety z półtoragodzinną stratą przez co przegraliśmy również klasyfikację par, również na rzez Maćka i jego towarzysza. Maciek zgarnął pełną pulę, gratki koniu i dzięki za wspólną walkę do końca, mam nadzieję że to nie jest nasz ostatni wspólny ścig.
Sama impreza to majstersztyk, nagrody które po zakończeniu imprezy ciężko zmieścić do auta, bufety i posiłki regeneracyjne odmienne od komercyjnych maratonów, czyli dużo, smacznie i nie tylko rozgotowane kluski. Do tego piękne widoki na których tle każdy będzie miał znakomite zdjęcia, bardzo ciężkie trasy zarówno technicznie jak i fizycznie. No i na koniec najważniejsze, ludzie z pasją którzy zajmują się organizacją jednych z najcięższych a zarazem najfajniejszych etapówek w Polsce. Nie zapominajmy o piknikowej atmosferze zarówno w miasteczku ale i na trasie zawsze można zamienić z kimś słowo ( a nawet kilka).
COMMENTS