Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
To był bodajże 7 lipca. Piechowice. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym rok wcześniej upada Kuba Osuch. Początek trasy tuż po około 10 km podjeździe. Zjazd szybki, w miarę płaski. Trochę kolein. Zjazd w peletonie. Przede mną jechał Mariusz Kozak i lekko zawadził o moje przednie koło. Uślizg. Wpadam w koleinę po wodzie. Jeszcze w miarę kontrolowałem rower, ale był zakręt. Wpadam do rowu i całym impetem uderzam w dość spory głaz. Rower się łamie, ja robię fikołka i upadam prosto na głowę. Czuje jak pęka kask i trzaskają linku od zacisków w kasku. Leżę i nie mogę złapać oddechu. Nie mogę wstać. Wyciągnąłem tylko rękę w górę, żeby ktokolwiek mnie dostrzegł. Po pół godzinie zabiera mnie auto z ratownikami.
>Tydzień po kraksie w Piechowicach wyszedłem ze szpitala w Jeleniej Górze. Konsultacje w Klinice sportowej w Poznaniu: złamany wyrostek kolczysty kręgu szyjnego i co najdziwniejsze: ubytki i pęknięcia w dwóch kręgach piersiowych. Lekarz wydaje werdykt:
Panie Michale. Pan się zacznie cieszyć, że udało się Panu przeżyć taki skok na głowę. Na rower to proponuję wsiadać jedynie po piwo do sklepu.
Pierwszy miesiąc to katorga. Jakieś mięśnie szkieletowe nie pozwalały mi na swobodne oddychanie. W nocy spałem po 3 godziny. Nad ranem nie dawałem rady i brałem silne środki przeciwbólowe, których z zasady nie biorę nigdy. Rower dotknąłem po około 3 miesiącach. Wsiadłem i po niecałej pół godzinie jazdy ręce, kark i plecy po prostu nie wytrzymały. Od tego czasu praktycznie tylko rower szosowy. Dwa wypadki z samochodami trochę podbiły moja motywację z akcją powrotu do zdrowia i ścigania. Sezon 2012 to jeden start w wyścigu szosowym w Łodzi, bez rewelacji. Treningi nie wychodzą dobrze. Coś tam się jeszcze nie zregenerowało. Płuca w czasie treningu beztlenowego bolą jak cholera. Ręce i kark sztywniały mi po około 1,5 godzinie jazdy. Z dwóch treningów wracałem 10 km na piechotę. W 2013 trzy razy wystartowałem na szosie i stwierdziłem, że się w takich wyścigach nie odnajduję. Mimo to zaczynam już mocne treningi. Organizm reaguje nadzwyczaj dobrze. Żadnych wypadków, żadnej opierdolki. Śniadanie-Trening-Praca-
Jestem pechowcem. Przyzwyczaiłem się do tego, że jak w miesiącu nic sobie nie zrobię to na koniec roku będzie kumulacja i zazwyczaj złamię sobie rękę lub coś równie potrzebnego do normalnego funkcjonowania.
Dlatego też czeka mnie nie długo ta kumulacja. Ilość szczęścia i pozytywnych spraw jakie mnie ostatnio spotykają zaskakuję nie tylko mnie. Po pierwsze Firma Kelles Bicycles udostępniła mi rower na start w Mistrzostwach Polski. Dostałem go nawet dwa tygodnie wcześniej i mogłem już cieszyć się z jazdy terenowej. Po drugie Paweł Farion zgodził się użyczyć do startu swoich lekkich kół. Co najważniejsze żadnej z tych pożyczonych rzeczy nie zniszczyłem, co często mi się ostatnio zdarza. Dzięki temu byłem gotowy do startu.
Sama rywalizacja poprzedzona czasówką. To okres dość nerwowy, ale trzeba przyznać, że wszystko szło sprawnie dzięki ustalonemu wcześniej planu.
Sam start trochę zaburzony. „Sędzia” PZKol, który chyba sam nie wiedział dlaczego znalazł się na tych zawodach, i był przygotowany do nich jak kret do przeprawy jeziora, zapomniał o rozstawieniu kobiet do startu. Ostatecznie dziewczyny ustawiły się tuż przed bandą kipiących adrenaliną chłopów. Pięknie. Po starcie udało się ominąć je w miarę sprawnie, ale już musiałem gonić czub, który zdążył trochę odjechać. Łapię koło Gracjana Krzemińskiego i w miarę równym tempem wspinamy się na pierwsze wzniesienia. Grupa się rozrywa i zostaje nas trzech razem z Rafałem Chmielem. Po zjeździe i krótkim singlu wychodzę na czoło i narzucam mocne tempo. Sprawdzam w ten sposób z kim się będę musiał dzisiaj ścigać, a dodatkowo zaznaczam, że łatwo nie będzie. Niestety nikt nie chce wyjść mi na zmianę , więc zmniejszam tempo. Po około 15 km wjeżdżamy w mocno techniczny trawers poprzedzony sztywnym podjazdem. Pożyczony rower spisuje się bardzo dobrze. Karbonowa rama jest tak niesamowicie sztywna, że nie muszę się trudzić manewrując rowerem między drzewami. Techniczna ścieżka praktycznie przepływa pod kołami. Rywale zostają za plecami jakieś 100 m. Stwierdzam, że nie będę ich ciągnął do mety cały wyścig. Atakuję. Odskoczyłem na około 1 min i staram się utrzymać mocne tempo. Oby mój pech objawił się dopiero po wyścigu. Tombole zazwyczaj odpuszczam, więc tam mogę mieć dzisiaj pecha. Tutaj nie wchodzi to w grę. Koszulka Mistrzostw Polski amatorów wisi mi przed oczami jak flaga. Cisnę ile fabryka. Wpadam na drugie okrążenie pełen werwy i mocny. Wymieniam bidon. Całe szczęście ma mi kto go podać. Dzięki.
Ogień słabnie po około 10km. Kryzys powoli wchodzi do nóg. Po kilku kilometrach również do głowy. „Jak boli znaczy, że żyjesz” powtarzam jak mantrę. Pod koniec okrążenia dochodzę dziewczyny z elity oraz Rafała Hebisza, który jedzie z nimi. Chwile odpoczywam na kole i daję kilka zmian na płaskim odcinku. Po chwili na wąskiej ścieżce ucieka Kasia Solus.. Ja po 50 km jazdy na 110% nie mam z czego kręcić. Na słynnym podjeździe Baba Jaga mam odcięcie prądu. Praktycznie czołgam się do przodu. Byle bliżej mety, do której z utęsknieniem udaje się dotrzeć. Nie jestem nawet w stanie uświadomić sobie, że wygrałem. Ciężki maraton. Ciężka, interwałowa trasa, mocne tempo i brak startów w tym sezonie. Zwyczajnie mnie to wszystko zniszczyło. Padam na ziemię i przez kilka minut staram się dojść do siebie. Plan zrealizowany w 100%. Pech przełamany.
Mogę ze spokojnym sumieniem jechać do domu i szykować się do następnego sezonu.
COMMENTS