Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
W tym roku wszystko jest odwrotnie niż zwykle… Może to dziwne słowo wstępne, ale po prawdzie tak właśnie jest. Jako, że zaszły u mnie spore zmiany – w kwietniu zostałem tatą, jeżdżę nieco mniej, śpię nieco gorzej i w ogóle jest inaczej, to koniec końców noga nieźle mi podaje. Oczywiście jak na mnie… W każdym razie nie jest źle! Nawet lipiec, który zawsze był u mnie miesiącem załamania formy, w tym roku jest całkiem dobry. Wyniki to potwierdzają – 3 OPEN na Bikemaratonie w Szklarskiej, 4 OPEN na Bikemaratonie w Bielawie. Modliłem się więc by ta passa przedłużyła się jeszcze do Zieleńca, bo ten wyścig ma dla mnie szczególne znaczenie.
Artura Filipiaka znałem osobiście, a z jego rodziną łączą mnie stosunki przyjacielskie od samego dzieciństwa. Goszczę więc w Zieleńcu od 2008 roku, czyli pierwszej edycji memoriału, choć przez ostatnie 3 lata z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłem tam startować. Zależało mi więc na dobrym wyniku…
Niestety! Nie wiem czy jestem leniwy, czy za mało pro, ale przed startem średnio chciało mi się rozgrzewać i skończyło się na kilkuminutowej przejażdżce-pogawędce z Łukaszem z naszego teamu. Za to zbyt mocne wyluzowanie się zapłaciłem już na pierwszej górce, strzelając jak rasowa gumka od majtek i choć do czołówki traciłem może 15 sekund, to na tej trasie, kto nie zabiera się w pociąg, ten może zapomnieć o podium.
Pomyślałem więc: trudno, po wyścigu. Długi szutrowo, asfaltowy zjazd z gatunku tych gdzie ponad umiejętności liczy się brak mózgu tylko pogłębił moją stratę i szacuję, że u podnóża kolejnego podjazdu miałem około 30-40 sekund do czołówki. Nastawiałem się na walkę, a tymczasem jechałem sam. Rozmyślałem więc co tu robić – zjechać na Mini czy jechać dalej Mega. Dodam, że mimo upału w powietrzu pachniało burzą z piorunami, więc Mini było głosem rozsądku, a Mega głosem cyklozy i mojej wrodzonej upartości. Jechałem i jechałem, bo 80% trasy to szutry, wprawdzie malownicze, ale tylko szutry i rozmyślałem dalej.
Szczęśliwie udało mi się dogonić jednego zawodnika i dostrzegłem na horyzoncie, że z czołówki odpadł (jak się okazało – spadł mu łańcuch) Mikołaj Dziewa. To mnie nieco obudziło i we dwóch zaczęliśmy gonić Mikołaja. Niestety mój kompan zjechał na mini, a ja znów samotnie wjechałem na „drugą rundę”, która w tym roku została częściowo poprowadzona inną trasą. Na pierwszy ogień szuter pod stok narciarski, dokładnie ten sam na którym wcześniej jechałem 60km/h zjeżdżając pierwszym zjazdem. Teraz sprawdzał mojego 42-zębnego żółwia w kasecie. Zauważyłem jednak, że zbliżam się do Mikołaja Dziewy i to mnie napędzało. Choć plany wzięły w łeb, bo od początku zostałem za czołówką, to mówiłem sobie – jedź, to MTB, wszystko może się zdarzyć.
No i zdarzyło się. Na zjeździe szlakiem granicznym z Orlicy, który uświadomił mi jak świetna a niewykorzystana rowerowo jest ta okolica, dogoniłem Mikołaja. Nie minęła chwila, jechałem już przed nim, znowu samotnie i wtedy do głosu doszła natura… nastał potężny opad a ciemne chmury zasłały niebo i kazały wybierać. Ciemne oksy i nic nie widzę, ale nie drażnię oczu albo widzę więcej, ale siła uderzenia deszczu powoduje naprawdę spory ból gałek ocznych. Wybierałem naprzemiennie, bo tyle razy w trakcie jednej jazdy nie zdarzyło mi się wcześniej naprzemiennie ściągać i zakładać okularów. I raz po omacku, raz z przymrużonymi oczami bezpiecznie starałem się podążać do mety.
Jechałem piąty, ukończyłem i okazało się, że jestem 3! Nigdy wcześniej coś takiego mi się nie zdarzyło. Cierpliwość i sumienność w jechaniu zaplanowanego dystansu się opłaciła. Okazało się, że dwóch rywali w tych ciemnościach pogubiło trasę… Cóż, po prostu mi się udało. Nogi nie było, wystarczyła koncentracja :)
To niebywałe, ale to mój najlepszy występ na tej imprezie!
fot. Damian Jabłoński
COMMENTS