Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Nadszedł czas na kolejny etap zmagań. Tym razem wybór padł na Bike Maraton w Polanicy Zdrój i start na dystansie Mega. To urokliwe miejsce ściągnęło bardzo liczną grupę entuzjastów kolarstwa górskiego. Był to pierwszy etap górski z całego cyklu zawodów i tak naprawdę pierwszy sprawdzian sił, wydolności organizmu i umiejętności technicznych przygotowywanych pod nowy sezon.
Start i meta były ulokowane w samym sercu Polanicy, czyli zaraz przy Parku Zdrojowym. Lekki „stresik” wśród zawodników dało się wyczuć, bowiem wszyscy uczestnicy mieli tą świadomość, że w górach nie ma przelewek. Każdy sektor był wyjątkowo startowany w odstępach 10 s, co wprowadziło niemały bałagan, bo ludzie z ogona, czyli Ci, którym zabrakło miejsca w sektorze, musieli przebijać się do przodu przez tłum tak, aby złapać się pierwszej stawki. Krzyczano wówczas: „Ej, ej co jest!?, Czekajcie!”, a początkowe linie z sektora zdążyły już odjechać i rozpoczęła się nerwowa gonitwa. Na szczęście nie widziałem żadnych większych przepychanek i kolizji, bo początek prowadził przez centrum Polanicy, szerokim asfaltowym podjazdem w kierunku Kamiennej Góry. Sam starowałem z ogona i żeby wyrównać oddech i opanować stres potrzebowałem kilku kilometrów, aby następnie na kocich łbach, czyli po wjechaniu na szeroki kamienisty podjazd, przygotować się do prawdziwego ścigania.
Jechaliśmy drogą, niczym „Highway to Hell”, tyle że zamiast w dół to jechało się cały czas pod górę i tak prawie do pierwszego rozjazdu, czyli przez około 10 km. Oj piekło w nogach dało się wtedy wyczuć! Był to typowo siłowy odcinek i wprowadzał pewną monotonię, ale gdy miało się na celu wdrapać na wyższą lokatę, należało wrzucić odpowiedni bieg i kręcić, ile fabryka dała. Peleton już dawno się rozciągnął, atmosfera nieco się rozluźniła i zaczęła się interwałowa jazda. Trasa wiodła szerokimi szutrami, z krótkimi sekcjami, gdzie trzeba było bardziej popracować technicznie, bo można było napotkać korzenie, błotko i kamienie. Do momentu rozjazdu mega/giga jechałem swoim tempem, ale starałem cały czas nawiązywać współpracę z innymi zawodnikami, tak żeby nie pozostać sam pośród tych bezkresnych dróg, wówczas tempo na pewno byłoby mniejsze. Później pozostało mi w zasadzie samotne jechanie do mety i wiedząc, że mogę wypracować dobry wynik starałem dawać z siebie wszystko.
No i nareszcie pojawiło się to, na co czekałem. Trasa nabrała charakteru, pojawiły się techniczne sekcje, na które składały się strome single i zjazdy zapewniające niezłą dawkę adrenaliny. Pewną swobodę ruchu ograniczali zawodnicy z Mini, których złapałem na 10 km przed metą, ale odpowiednio wczesne sygnalizowanie przejazdu pozwoliło otworzyć wrota do najtrudniejszego elementu trasy, czyli zjazdu Żółtym Szlakiem Rowerowym. No i to się nazywa maraton górski! Kręcąc pomiędzy „kamolami”, lawirując w błocie i walcząc o utrzymanie się przy życiu doznałem uczucia mocniejszego bicia serca i apetytu na coraz to większe emocje. Zaraz na zjeździe do wiaduktu poczułem jak sztywnieją mi dłonie i musiałem co chwilę zmieniać palce na manetce hamulca, żeby uniknąć upadku i wyhamować rower – „uff udało się bez szwanku przetrwać ten hardcore”. Później w zasadzie pozostał dojazd do mety i na 2 km przed złapały mnie mega skurcze, które nieco przystopowały mój zapał, ale żeby je przełamać trzeba było po prostu nie przestawać kręcić. Udało się dojechać do ostatecznego zjazdu i szczęśliwie ukończyć wyścig z zadowalającym wynikiem.
Muszę przyznać, że modyfikacja trasy w porównaniu do zeszłego roku wyszła na lepsze i każdy czerpał wiele radości z jazdy. Nie było lekko, co oznacza, że organizator przewiduje dla nas kolejne mocne wrażenia i wycisk na „maksa”!
COMMENTS