„Trasa była zabójcą, mięśni, płuc, wszystkiego” – Tosia Białek (Warszawski Klub Kolarski) | Mistrzostwa Świata w kolarstwie przełajowym, Tabor 2024 | KOMENTARZ POSTARTOWY

HomeSportKomentarze

„Trasa była zabójcą, mięśni, płuc, wszystkiego” – Tosia Białek (Warszawski Klub Kolarski) | Mistrzostwa Świata w kolarstwie przełajowym, Tabor 2024 | KOMENTARZ POSTARTOWY

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Tosia Białek była jedną z dziewięciu osób, które zdecydowały się na start w Mistrzostwach Świata w kolarstwie przełajowym w czeskim Taborze w dniach 2-4 lutego 2024. Jest też jedną z tych osób, którą przełaje pochłonęły w całości i mimo kolejnych sezonów, nie puszczają. Sam start w Mistrzostwach Świata jest zwieńczeniem sezonu, a biorąc pod uwagę okoliczności, w tym brak finansowania przez Polski Związek Kolarski, tym bardziej czapki z głów za podjęcie rękawicy.


„katastrofa” „na obierak pyry obierać” „były lepsze czas,y gdy polska była warzywniakiem Europy, dzisiaj rodzą się ludzie słabi, zbyt słabi” – to tylko niektóre z komentarzy na temat wyników polskich zawodników na Mistrzostwach Świata. Serio? Ja to generalnie staram się podchodzić do tego z dystansem, o tym dlaczego zaraz, ale teraz apel:

Błagam dajcie spokój tym dzieciakom! Co jeśli powiem Wam, że od dobrych kilku lat robią każdy zadany trening, unikając jednocześnie wielu pokus nastoletniego życia, doskonalą technikę, szybkość, wytrzymałość. Przykładają wagę do diety, spania, omijają ich imprezy, często wyjazdy, wakacje. Bywa, że życie całej rodziny jest podporządkowane wyścigom, o finansach już nawet nie wspomnę, bo tu szkoda ryja strzępić za przeproszeniem. Robią to dla siebie, marzeń i uważam, że naprawdę ich walka na tych czy innych mistrzostwach jest godna podziwu, przestańcie podcinać im skrzydła!

fot. Bart Hazan

I tu przechodzę do drugiej części, tej ważniejszej. Ilość wiadomości, komentarzy, relacji, filmów, zdjęć czy wreszcie okrzyków podczas wyścigu jakie dostałam była nieprawdopodobna, nie do opisania słowami i to ta część z Was się dla mnie liczy, nie tamta. Bo to Wy wiecie, widzicie, rozumiecie, to Wy jesteście tą wartością dodaną, tymi o których warto mówić. Uważam, że nie warto liczyć się z opinią osób, których nigdy nie spytałabym o radę.

I zastrzegam, bardzo liczę się z każdą krytyką, ale tą konstruktywną, sama staram się podchodzić do siebie krytycznie, szukać obszarów do poprawy, także negatywna ocena nie jest mi obca, ale mimo to apeluję o, żeby najpierw myśleć potem pisać.

Kończąc ten przydługi wstęp, to chciałam powiedzieć że każdy mój sukces jest też Waszym sukcesem. Dziękuję i dziękować będę, bo empatia i wsparcie jest w tych czasach na wagę złota. Także śmiało możecie się do mnie zgłaszać po paczkę haribo w podziękowaniu. Po wstępie uczono mnie, że należy umieścić rozwinięcie, tak też zamierzam uczynić. Skoro już przez tyle lat nie udawało mi się tego zrobić, to kiedy jak nie w komentarzu z Mistrzostw Świata, bo zasługuje on na specjalne względy. Bo to dla kolarza jak Wielkanoc, miesiące przygotowań, mycie okien i te sprawy, a tak serio to ja na ten wynik pracowałam 3,5 roku. Odkąd trener pokazał mi co to kolarstwo przełajowe, nie ominęłam żadnego treningu, dosłownie, bo jak to mawia moja Pani psycholog, cechuję się patologiczną obsesją progresu, i tak sobie powoli progresuję, na razie dojechałam do 25 miejsca w Elicie kobiet i zamierzam jechać dalej. Może TLK zamienię na Pendolino, albo nie, jeszcze lepiej na lewitujący pociąg prosto z Chin. Wiedzieliście, że potrafi jechać nawet 600km/h?

Dobra, stop, rozmarzyłam teraz, już będzie po kolei. Ale najpierw jeszcze podzielę się pewną historią, zdradzając chyba kawałek siebie. Nie wiem czy jestem na to gotowa, ale kupiliście mnie tym dopingiem w Taborze… Wyjeżdżamy w środę popołudniu, wieczorem docieramy na nocleg w Rybniku, treners przekonał mnie żeby wyskoczyć jeszcze na jaką szamkę, całkiem miły włoski lokal, dobra bruschetta, i z powrotem na chacie mówiąc kolokwialnie. Gramy w karty w tysiąca, wygrywam. Mimo ciężkiego dnia jest miło, zbieram się do spania, chcę zdjąć z uszu słuchawki i orientuję się że ich nie mam, nerwowe poszukiwania i konkluzja, zostały w restauracji, zamkniętej restauracji, zamkniętej do 16ej dni następnego. I tu wycinka, atak paniki, bieg w amoku sprawdzić czy na pewno u Włocha już nikogo nie ma, nerwowa rozmowa z przyjaciółką, w której padają zdania typu „tylko nie one”, „nie mam po co jechać dalej” , „mogłabym jechać bez wszystkiego, ale nie bez nich”. Bo często widzicie mnie na wyścigu walczącą do końca, zacięta, a w tym momencie byłam jak kompletnie bezbronne dziecko.

Musicie wiedzieć, że to dla mnie więcej niż tylko małe białe pudełeczko z dwoma słuchawkami, to moja ochrona przed światem, hałasem, mój bilet do koncentracji, spokoju, izolacji. Może część z Was ma taką rzecz, może inną, to nie wstyd i można o tym mówić. Nikt nie jest idealny.

Ja na szczęście mam wokół siebie osoby, które w takich momentach zakładają pelerynę superbohaterów. Mam wrażenie, że taka powoli przyrasta do mojego trenera. Long story short, poszedł i kupił słuchawki, i tym ruchem uratował te Mistrzostwa. Kosztowało go to nie mało, ale po raz kolejny pokazał mi że wartością są ludzie, a nie pieniądze. Niezależnie jak bardzo by nam ich nie brakowało na życie czy ściganie. Pierwszą dramę więc mamy za sobą, to czas na objazd trasy. Tabor generalnie był mi znany i lubiany, mimo że zakodowany jako niezła tyrka, organizatorzy jednak mieli inne zdanie i do trasy dodano dwie rampy, z czego wjazd na jedną to tak na styk, na styk na świeżej nodze… Ale generalnie warun fajny, nie za łatwy, nie za trudny.

Dzień kolejny czyli przystawka – sztafety mieszane, sport drużynowy z względów znanych jest mi bliski, bo fajniej cieszy się wspólnie i łatwiej cierpi się razem. Plan ustalony, od razu podeszliśmy do sprawy na chłodno. Bądźmy realistami miejsce 10 – poniżej oczekiwań miejsce, 9 – przyzwoity wynik miejsce, 8 – bardzo dobry występ. Nie ma co zaklinać rzeczywistości. I w sumie ta najwyższa pozycja była dziś do ugrania, niestety większość z nas nie wystrzega się błędów i musimy się zadowolić oczkiem niżej. Tak czy inaczej falstartu nie było, chodź oczywiście zapraszam do dyskusji jeśli macie odmienne zdanie, tylko proszę konstruktywnej.

Nadeszła sobota, dzień zero, wisienka czy tam truskawka na torcie, bo zdania w doktrynie są podzielone. Poranny wjazd na trasę szybko sprowadza mnie na ziemię, jest zupełnie inna, mnóstwo biegania, nadchodzą demony przeszłości, bo jak wiadomo naczelnym biegaczem przełajowego kolarstwa to ja nie jestem. Póki nie dorzucą piłki w pakiecie, bo wtedy mogłoby być różnie.

Ale trudno, jest jak jest i trzeba się z tym zmierzyć. Rozgrzewka zrobiona, żelki zjedzone, można jechać, a nawet trzeba, bo ilość kibiców którzy przyjechali z Polski jest zawstydzająca i tu dygresja. Ten sprint na koniec to był dla Was, w podziękowaniu za doping. Troszkę mnie wycięło za wcześnie i musiałam usiąść chwilę przed metą, ale mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe.

Wyścig: O starcie to już nawet nie piszę, bo to nie ma sensu, liczy się to co dalej, i nareszcie dobra pierwsza runda w moim wykonaniu! We właściwym momencie przyszła. Dzień wcześniej trenere zakończył rozmowę o wyścigu słowami „i w końcu dojedziesz do tego miejsca, w którym będziesz na swoim poziomie i to będzie najtrudniejszy moment, bo będziesz strasznie cierpiała, ale trzeba to przetrzymać do końca”. Tylko nie wspomniał co zrobić jak taka sytuacja będzie miała miejsce już na pierwszym okrążeniu, problemik.

Trasa była zabójcą, mięśni, płuc, wszystkiego, fizycznym wyciskiem, zabierała wszystkie siły niczym dementor. Na szczęście majaczył też gdzieś tam patronus, to Wy nim byliście, pomogliście pokonać każdy podbieg, podjazd, przeszkodę. Pod koniec trzeciej rundy łapię kapcia, a jakże, nie byłabym sobą! Wiecie kiedy to poczułam? Dwa metry za wjazdem na box, normalnie w czepku urodzona. Na szczęście ta runda nie należy do takich, gdzie zupełnie uniemożliwia to jazdę, poza zakrętem na asfalcie, który pokonuję prędkością 80letniego niedzielnego kierowcy. Pół rundy do boxu, a ja jadę już tylko na obręczy, jak dobrze, że na tej trasie się głównie biega. Żart, wolę jechać nawet na kapciu niż biec.

Zmieniam rower i kończę wyścig, na 25 miejscu, 25 według wróżki Aidy, którą spotkałam u wujka googla, ta liczba mówi że przechodzę poważne zmiany w swojej egzystencji, ale wciąż mam nadzieję na najlepsze i zrekompensuje mi to mój optymizm, cieeeekaweee. Ale żarty na bok, bo liczę się z jej zdaniem mniej więcej tak jak tych tam u góry, co zaczęłam od nich tę chyba przydługą już wypowiedź (sorka Paweł , wiem że prosiłeś o kilka zdań).

Także czas zmierzać do końca, nawet najlepsze kiedyś się kończy, a co dopiero takie tam bazgroły. Kończę wyścig, kończę sezon, i to chyba tyle z tych końców, ale kto wie, bo jak mawiał kłapouchy: „Nie zdziwiłbym się wcale gdyby jutro spadł grad, gdyby rozszalała się zamieć i licho wie co. To że dziś jest ładnie, to jeszcze nic nie znaczy. Z tego nie można wyciągnąć żadnych wnio… czy jak to się mówi”.

I tym pozytywnym akcentem kończymy.

Trzymajcie się i dziękuję, że jesteście!

Tosia

PS. Doszłam jednak do wniosku, że jeśli dotrwaliście do końca to zasługujecie na trochę bardziej pozytywne zakończenie, więc podzielę się słowami z Kubusia puchatka, które wiszą u mnie nad łóżkiem „jesteś znacznie odważniejszy niż sądzisz, silniejszy niż Ci się wydaje i mądrzejszy niż przypuszczasz”.


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 1