Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Marcin Górnicki w amatorskim peletonie jest dość znaną i rozpoznawalną osobą. Wywodzący się z kolarstwa grawitacyjnego przechodził przez różne etapy – były starty w maratonach MTB, później był m.in. crosstriathlon i XTERRA. Na swoim koncie ma jeden z najważniejszych wyścigów MTB na świecie – mowa tu oczywiście o ABSA Cape Epic. Zaliczył także etapówkę 4Islands MTB w Chorwacji, a w tym roku ukończył gravelowy wyścig The Rift na Islandii. Od kilku lat wkręcony jest także w kolarstwo przełajowe i tego właśnie dotyczy poniższy komentarz postartowy.
Propozycja wspólnego wyjazdu na Owocowy Przełaj pojawiła się pewnego dnia od kolegów z Syrenki CX. Z racji, że pochlebne opinie startujących w ubiegłych latach znałem, to wiedziałem, że jest to świetna impreza. Oprócz tego stwierdziłem, że fajnie będzie spróbować „wyściubić przełajowy nos” poza Syrenkowe klimaty, gdzie mniej więcej wiem czego mogę po kim się spodziewać. Nie trzeba mnie było zatem długo namawiać.
Zmotywowany dobrą dyspozycją na wyścigu Syrenka CX na 2 tygodnie przed Owocowym Przełajem moim celem nadrzędnym było przestrzeganie w 100% diety i treningu, co… jak się pewnie domyślacie nie wypaliło. Niedziela w tygodniu poprzedzającym start również dała mi w kość. 100 kilometrów z kolegami Syrenkowiczami zrobione w 4,5 h przy temperaturze mocno zbliżonej ku zerze sprawiły, że dopadło mnie osłabienie i odpuściłem wszystkie zaplanowane treningi. Ba, pojawiła się też czekolada w dużych ilościach, do której obok pizzy mam zwyczajnie słabość. Ciśnienie zeszło i stwierdziłem, że potraktuję wyjazd czysto towarzysko.
Wieczorem, na kilkanaście godzin przed startem, kiedy byliśmy już w drodze nie czułem się dobrze. Towarzyszące poczucie gorąca przeplatane z dreszczami zwiastowały, że w sobotę będzie katastrofa. Na Orlenie wjechał burger, bagietka z kurczakiem i toną majonezu, a złe samopoczucie sprawiło, że w podróży się zdrzemnąłem. Po 22 dojechaliśmy na nocleg, a ja praktycznie zaraz położyłem się spać.
Ku naszemu zdziwieniu poranek przywitał nas białą otuliną i nic nie zwiastowało, że przestanie sypać! Po dotarciu na miejsce zawodów udaliśmy się jak najszybciej do biura zawodów, żeby odebrać numerki i ruszyliśmy na ekspresowe zapoznanie z trasą. Pierwsze wrażenia: będzie naprawdę ciężko. Trasa otwarta, doskonała dla kibiców. Duża ilość zakrętów i krótkich podjazdów. Pokryta śniegiem i bardzo śliska, zwłaszcza na zakrętach, nawrotach i krótkich zjazdach. Z trudniejszych elementów miała dwa płotki i niewielki uskok, który na naprawdę szybkiej prostej mógł sprawić trochę kłopotów. Dodatkowym smaczkiem była rampa, którą poprzedzał bardzo kręty fragment z mocno oblodzonymi zakrętami. Przejechałem kontrolnie dwa okrążenia i miałem wrażenie, że wszyscy jadą szybciej i lepiej tam sobie radzą ode mnie. Czułem się jakbym dopiero co wsiadł na rower. Lubię jak jest trudno technicznie, ale w pierwszym odczuciu trasa mnie przerosła. Kilka razy na objeździe albo mnie obróciło o 180 stopni albo musiałem „wyrzucać” rower, by ratować się przed upadkiem.
Po objeździe trasy Syrenkowa ekipa udała się do busa na wymianę wrażeń z objazdu trasy i co poniektórzy na szybkie naprawy przed wyścigiem. Delikatnie upuściłem ciśnienie w oponach, choć przy wkładkach antyprzebiciowych nie było to łatwe i zrobione totalnie na czuja. Do końca miałem zagwostkę w czym startować, tym bardziej, że jeszcze nie uszyłem sobie kombinezonu :P Wybór padł na spodnie 3/4 , potówkę, koszulkę z długim rękawem termo i koszulkę kolarską z długim rękawem. Nie przypuszczałem, że na wyjeździe będzie tak zimno, więc na wyjazd nie zabrałem chociażby cieplejszych skarpet. Ratunkiem były foliówki, które w butach izolowały stopy od zimna. Za namową kolegi Filipa na starcie ustawiliśmy się jakieś 15-20 minut przed wyścigiem i była to świetna decyzja, bo ostatecznie ruszyliśmy z 3 rzędu.
Na starcie od razu przecisnąłem się do samego czuba, kompletnie nie wiedząc na co w tym dniu stać mój organizm. Bardziej było to na zasadzie: „co ma być to będzie”. Pierwsza nawrotka i zawodnik przede mną upada, ja nie wyhamowuję na lodzie i wpadam na niego. Szybko się podniosłem, a pierwszy krótki podjazd pokonałem wbiegając. Wskoczyłem na rower i zobaczyłem, że lewa manetka wygięła się mocno do wewnątrz. Po kilku próbach uderzania pięścią udało się poradzić z tym problemem. Przez pierwszą część wyścigu czułem cały czas oddech zawodników jadących tuż za mną. Informacja od Kufla, że jadę na 6. pozycji dodała mi wiatru w żagle i pozwoliła zyskać trochę swobody, a nawet przeskoczyć oczko wyżej. Na wyścigu podobnie jak na treningu kilka razy obróciło mnie o 180 stopni, szczęśliwie ustrzegając się upadku. W przełajach uwielbiam to, że w dużej mierze liczy się tam spryt zawodnika i umiejętność błyskawicznego reagowania. Atmosfera była niesamowita, tłum kibiców, fotografów, a przecież… to tylko wyścig zapalonych amatorów. Masa okrzyków sprawiała, że pomimo mroźnej aury i trudnej w tych warunkach trasy jechało mi się bardzo dobrze. Na ostatniej rundzie powróciłem na 6. pozycję, ale przyznam szczerze, że miejsce to przed wyścigiem brałbym w ciemno, zwłaszcza, że startowało ponad 100 zawodników z całego kraju.
Był to świetny wyjazd i wiem, że na pewno nie ostatni w tym gronie! Owocowy Przełaj pozwolił „organoleptycznie” przekonać się, że jest to doskonała impreza z gorącą atmosferą, muzyką i regionalnymi specjałami z Koła Gospodyń Wiejskich. Oczywistym jest więc, że w wybieram się tam w przyszłym roku.
COMMENTS