Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Komentarz postartowy Zuzanny Wieczorek, która wystartowała w drugich w tym sezonie zawodach z cyklu MTB Cross Maraton, tym razem w Starachowicach.
Tradycyjnie nie znałam trasy, a w drodze na miejsce nasłuchałam się co mnie czeka i niezbyt mi się to spodobało. Postanowiłam jednak nie wydawać osądu zanim się nie przejadę – jakbym jednak wtedy to zrobiła, to trasa wypadłaby korzystniej ;)
Początek asfaltem, za samochodem rozprowadzającym, nieco nerwowo, potem zaczęła się asfaltowa wspinaczka, o ile podjazdy lubię, to niekoniecznie asfaltem. Umiejscowiłam się za dwoma zawodniczkami, które udało się wyprzedzić przed skrętem do lasu, gdzie przywitał nas piach. O dziwo całkiem przejezdny. Później wyjechaliśmy na to o czym mówiła ekipa w busie – kocie łby w środku lasu. Ktoś ułożył bruk i miejscami posypał piachem, do tego nachylenie rzędu 3-4%, czyli dla mnie najgorsze. Takich „słabych” podjazdów bardzo nie lubię, ale po ostatnich kilku dniach w górach jechało mi się te fragmenty lepiej niż zwykle. Po dość długim podjeździe w końcu wjechaliśmy do lasu, ucieszyłam się, ale na krótko. Przywitały nas koleiny oraz podłoże, które było świadkiem wycinki lasu. Do tego trochę błota i delikatny podjazd. I o ile część z zawodników po Daleszycach narzekało na końcowy fragment trasy po łące i wertepach, to wspomniane wertepy mieliśmy tu aż w nadmiarze. Ciągnęło się to wszystko na zmianę przez ok. 17km. Organizatorzy w pakiecie startowym do Starachowic powinni dawać zapasowe plecy.
W okolicach 18 km teren zrobił się konkretniejszy i ciekawszy, pojawił się podjazd, na którym trochę powyprzedzałam (jak się okazało przy nachyleniu 20%), a potem dość sypkie zjazdy. Jeden z nich, na dość stromej ściance, w pewnym momencie zaczął mnie mocniej niż bym tego chciała, ciągnąć w dół, do tego moje opony jednak są na nieco inne warunki i uznałam, że bezpieczniej będzie go zbiec niż ryzykować polecenie przez kierę. Ustawiłam rower nieco bokiem, zwolniłam, wypięłam się lewą nogą i w tym momencie rower wyślizgnął mi się spod tyłka i walnął w ziemię. Ja zdążyłam się podeprzeć ręką i wypiąć drugą nogą. Zebrałam rower, bidon, puściłam zawodniczkę, którą chwilę wcześniej wyprzedziłam, a która zjechała nieco dalej, ale później też musiała chwilę podejść. Zbiegłam na dół i już chciałam ruszać kiedy zaniepokoiło mnie szuranie dobiegające z mojego roweru – rzut okiem i już wiedziałam, że prawdopodobnie koniec mojego ścigania. Z przedniej opony (będącej na mleku) uciekło całe powietrze, a opona w środku posklejała się ze sobą.
Do wyścigu byłam przygotowana w wersji minimum – miałam pompkę na CO2 i multitoola. Krótka dygresja – wspomnianą pompkę odzyskałam tuż przed startem. Na poprzednim maratonie pożyczyłam ją zawodnikowi, który rozwalił oponę, a teraz gdy mi ją oddawał rzuciłam „nie ma problemu i tak jeszcze nie miałam okazji jej użyć” :). Stanęłam z boku i po krótkiej walce z nabojem powietrze poszło w oponę, ale nic to nie dało.
Zaczęłam spacer, akurat na najfajniejszym fragmencie trasy – w końcu bez wertepów, z solidnym podjazdem. Większość mijających mnie osób zainteresowała się co się stało – bardzo Wam dziękuję. Część oferowała pomoc, ale nie chcąc psuć komuś wyścigu, nie mając pewności co tam się zadziało z oponą, nie chciałam zatrzymywać innych. Ostatecznie przyjęłam pomoc od klubowego kolegi, dostałam cały zestaw naprawczy, ale niestety pompka nie chciała współpracować. Wiedząc, że do bufetu jeszcze 4km zaczęłam iść. Mijali mnie wszyscy Ci których wyprzedziłam, aż w końcu zostałam sama.
Żal mi było tego podjazdu, ale pogodziłam się, że skończyłam wyścig. A wiosenny las był piękny. Po jakimś czasie pojawił się zawodnik, któremu też nigdzie się nie spieszyło. Zaoferował lepszą pompkę, ponownie zdjęłam koło, oponę, odkleiłam ścianki od siebie i tym razem się udało. Ruszyłam. Wyjechałam na brukowo – szutrową drogę i wyprzedziłam jeszcze osoby, które mijając mnie przy wkładaniu dętki rzuciły, że zamykają stawkę. Zawsze miło nie dojechać jako ostatnia ;) Po zadziwieniu obsługi na bufecie, że jednak jadę, zarzuciłam przyzwoite tempo, ale bez szaleństw i już bez przygód dotarłam do mety.
Wiadomo, trochę szkoda, ale odbiję sobie za dwa tygodnie w Chęcinach. Cieszy fakt, że po majówce spędzonej w górach, na singlach złapałam więcej luzu i mogłam puścić heble na zjazdach.
Dziękuję za pomoc na trasie!
COMMENTS