Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Najpierw zostały przesunięte o dwa tygodnie. Potem nie wiadomo było, czy w ogóle się odbędą. Na szczęście wszystko się jednak udało i teraz możemy już z uśmiechem wspominać błotną masakrę, którą przeżyliśmy w ostatni weekend spędzony na ściganiu we Włoszakowicach. A wspominać będziemy ją długo, bo warunki na trasie dały mocno w kość każdemu, kto miał okazję się z nią zmierzyć oraz dostarczyły wiele radości obserwatorom ;)
Do Włoszakowic przyjechałem razem z tatą i bratem w sobotę, dzień przed moim wyścigiem. Większość zawodników była na miejscu już wcześniej, ale nauczony doświadczeniami sprzed roku, stwierdziłem, że nie ma to sensu. Przy takich warunkach pogodowych, ilości uczestników oraz specyfice trasy, zmienia się ona diametralnie każdego dnia. Okazało się, że miałem rację i runa, która jeszcze w piątek (tak słyszałem) była zdatna do jazdy praktycznie w całości, w sobotę zamieniła się już w pętlę do Runmageddonu. Cała pierwsza część po łące, a także wiele fragmentów w lesie wymagały po prostu ciągłego biegu – jazda była tam niemożliwa lub też nieopłacalna. Zobaczcie jak trasa wyglądała w sobotę:
W niedzielę warunki były w zasadzie identyczne, może pomijając drobny śnieżek, który przypruszył trasę rano i szybko stopniał. Z tego powodu odpuściłem sobie dodatkowy rekonesans trasy przed wyścigiem. Szkoda czasu na brudzenie roweru i siebie, nastawiłem się na bieganie i z tą świadomością przystąpiłem do rozgrzewki.
Nie dysponowałem pełnowartościowym drugim rowerem, postanowiłem jednak wykorzystać do startu moją szosę, Rondo HVRT CF2. Jest ona w zasadzie czymś w rodzaju pół-gravela i mieści szerokie opony, jednak w ramie nie zostaje już wtedy wiele prześwitu na potencjalne błoto, dlatego plan zakładał użycie jej jedynie do przejechania kilkuset metrów po starcie, bieg z rowerem na plecach oraz jego wymianę na Ruuta na pierwszym boksie. Koncepcja sprawdziła się idealnie i wyścig rozpocząłem w okolicach pierwszej dziesiątki.
Na drugim okrążeniu udało się nawet przebić do czołowej szóstki, jednak potem zaczęły się schody. Zmienianie roweru było tego dnia kluczowe, a że nie dysponowałem sprzętem, na który wymiana byłaby sensowna, Patrycja Piotrowska pożyczyła mi swojego KTMa. Wiedziałem, że rower jest na mnie dużo za mały, ale stwierdziłem, że „jakoś to będzie”.
Niestety nie było i po dwukrotnej zmianie na przykrótki rower, moje plecy zaczęły ostro protestować. Tempo jazdy spadło, wypadłem z dziesiątki, a po kolejnym okrążeniu czułem, że nie dojadę chyba w ten sposób do mety. Przestałem wymieniać rower i stwierdziłem, że do końca jadę na swoim Ruucie. Pomogło i plecy trochę odżyły, ale wszyscy i tak byli już daleko, a brak możliwości wymiany roweru pociągał za sobą kolejne straty czasowe na każdym okrążeniu. Udało mi się jednak o dziwo dogonić jeszcze Mariusza Michałka, który w końcówce znowu odjechał i pozostawił mi 13 miejsce. Pozycja dokładnie jak rok temu, jednak tym razem na osłodę bez dubla ;)
Pomimo, że cały wyścig kręcił się w większym stopniu wokół biegania niż jazdy, podobało mi się. Jest to w pewien sposób tak duża kolarska abstrakcja, że „I’m not even mad, I’m impressed” ;)
Cała impreza zorganizowana była zresztą świetnie i nie potrafię znaleźć niczego, co mógłbym wytknąć. A że było sporo biegania… No trudno, przy takiej ilości zawodników, pogodzie i specyfice trasy było to nieuniknione. Sorry, taki mamy klimat.
Więcej szczegółów i akcji z rywalizacji możecie obejrzeć w powyższym filmie. Ja tymczasem tegoroczny sezon przełajowy uważam za oficjalnie zakończony i biorę się powoli za przygotowania do wiosennego ścigania w XCO.
COMMENTS