Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Wszyscy chodziliśmy do szkoły, więc rozumiemy doskonale, że definicja ‘sukcesu’ jest bardzo płynna i zależy tak od nas samych, jak również sytuacji. Podczas gdy np. z matematyki naszym celem zawsze było 6 (lub na 5, zależy od rocznika…), mogło się okazać, że z języka polskiego całkowicie satysfakcjonująca była dla nas czwórka, podczas gdy u naszego kolegi sytuacja miała się zgoła odwrotnie. Ten mechanizm chyba jeszcze bardziej widoczny jest przy każdym typie rywalizacji, również sportowej, a jeśli podobnie jak ja ścigacie się na rowerze, wiecie doskonale o czym piszę. Każdy z nas ma swoje cele, mniejsze lub większe, do których realizacji dąży, a których osiągnięcie pociąga za sobą radość i satysfakcję. Podczas gdy dla jednych może być to olimpijskie złoto, inni walczą by objechać swojego najlepszego kumpla na ulubionej serii maratonów. Piszę ten tekst, żeby uporządkować trochę moje własne luźne przemyślenia, nachodzące mnie co jakiś czas.
Kiedy oglądam się czasem za siebie (tak w przenośni, patrzenie przez ramię nie jest zbyt intrygujące), często uderza mnie jak bardzo wraz z upływem czasu zmieniły się moje własne cele. Im dłużej trwa moja przygoda z rowerem i ściganiem, tym wyżej mierzę, a niektóre targety, które niegdyś zaliczałem do kategorii sennych marzeń zostawiłem za sobą już jakiś czas temu. Zaczynając jeździć w maratonach w wieku 10 lat, wyzwaniem samym w sobie było już samo dotarcie do mety, tym bardziej że jeśli pozwalały na to warunki oraz sama trasa, wybierałem czasem średnie dystanse, oscylujące w ‘tamtych czasach’ w widełkach 45-65km. Swoje robił oczywiście również fakt, że najmłodsza kategoria wiekowa nazywała się najczęściej „do 18 lat” toteż o jakiejś konkretnej rywalizacji nie było raczej mowy (chociaż pamiętam jak mój kuzyn-rówieśnik w wieku 13 lat przyjechał raz trzeci w kategorii na BikeMarathonie w Krynicy, ależ to był wtedy respekt). Cross Country wtedy nie znosiłem, toteż jeździłem po maratonach, ‘ścigając się’ z przypadkowymi osobami i obserwując jak dużą stratę mam do kuzyna (który wtedy lał mnie jak chciał). No i było fajnie, krótko mówiąc ;)
Potem przyszła decyzja aby wejść w świat ścigania ‘na poważnie’ i zacząć ścigać się regularnie w XCO. Był rok 2014, a ja walczyłem o to, aby złapać się w pierwszą piętnastkę Juniorów na Pucharze Szlaku Solnego. Zamknięcie się w TOP10 na tym prestiżowym cyklu, będące moim ówczesnym celem, nie udało mi się ani razu przez cały sezon. Największym sukcesem było wygranie szkolnych zawodów, tylko dlatego, że Kubie Zamroźniakowi łańcuch spadł w ciągu 20min tyle razy, że w końcu odechciało mu się nawet gonić czołówkę ;) Krótko podsumowując, chciałem wtedy wygrać COKOLWIEK, a każde podium nawet na najbardziej lokalnych zawodach było dla mnie niczym zdobycie Mistrzostwa Świata.
Jakiś czas później przyszły pierwsze podia na ‘Szlaku Solnym’ a moje ambicje przeniosły się na Puchar Polski XCO oraz Mistrzostwa Polski. Na pierwsze drobne sukcesy w tym pierwszym nie musiałem czekać tak długo, zdobycie upragnionego medalu MP XCO zajęło mi 6 lat, podobnie jak dostanie do reprezentacji na Mistrzostwa Europy oraz Mistrzostwa Świata ;) Teraz marzy mi się zagraniczne podwórko i podium na jakiejś C1, ot taki cel…
Czasem zastanawiam się, jak musi czuć np. Nino Schurter jadąc właśnie na jakiś wyścig kat. C1. Ktoś będący ośmiokrotnym Mistrzem Świata pewnie podchodzi do tego podobnie jak ja do Pucharu Tarnowa. Jednocześnie nie tak dawno temu, Puchar Tarnowa był dla mnie samego znaczącą imprezą w kalendarzu… Wiecie o co mi chodzi ;) W tym miejscu chciałby też zaznaczyć, że mimo iż lokalne wyścigi nie są już dla mnie tak istotne jak jeszcze parę lat temu, to nadal każde, nawet najdrobniejsze zwycięstwo sprawia mi ogromną radość i traktuję je jak dopust Boży.
Można by zapytać, gdzie zaczyna się strefa ‘dobrego zawodnika’, takiego utytułowanego, mocnego itd. Chyba jednak nie da się takiej wyznaczyć, wszystko jest zbyt płynne. Dla jednych idolem będzie tylko zwycięzca Pucharu Świata, dla innych gość, który regularnie goli lokalny cykl maratonów i nie ma w tym zupełnie nic złego. Zresztą wynik sam w sobie również nie jest zbyt miarodajnym parametrem. To tylko sucha cyferka, nijak nie oddająca często tego co działo się na danych zawodach. No bo jak ocenić, kto wykręcił lepszy rezultat – ten, który zajął 7 miejsce na 50 startujących, czy może ten kto przyjechał trzeci na pięciu startujących, z czego ostatni miał defekt, a czwarty dostał dwa duble. Czasem warto więc analizując swój własny rezultat spojrzeć nie tylko w górę tabeli, ale również w drugą stronę i zobaczyć co wydarzyło się za nami. Zarówno po to, aby nie popaść w przesadny samozachwyt, gdyż może się okazać, że wcale nie ma aż tak wielkiego powodu do świętowania, z drugiej strony jednak nie można się też zbytnio dołować ‘słabym’ wynikiem, bo może się okazać, że stawka była po prostu mocna i wyrównana. Po tegorocznych Mistrzostwach Świata, na których zająłem 47 miejsce byłem kompletnie rozczarowany i zły na siebie. Wtedy ktoś słuchając mojej samokrytyki powiedział mi „Przestań Michał, to są Mistrzostwa Świata, słabi zostali w domu”. Z drugiej strony nie można też przesadnie sobie tego usprawiedliwiać, gdyż mimo że samo znalezienie się w Kanadzie na starcie Mistrzostw Świata było dla mnie spełnieniem marzeń, to myślenie w ten sposób jest swego rodzaju ślepym zaułkiem, który rozleniwia, zamiast pchać do przodu. Trzeba się jednak umieć cieszyć z tego co się ma i wypośrodkować jakoś te dwie kwestie ;)
Skrajnie różne może być też postrzeganie wyników przez kibiców. Przekonałem się o tym sam na kilku wyścigach w tym sezonie. Tegoroczną edycję Pucharu Świata w Novym Mescie zakończyłem na 54 miejscu. Delikatnie mówiąc liczba niezbyt zachwycająca, mimo to byłem z siebie całkiem zadowolony, a prawdziwie miłym akcentem byli czekający na mecie polscy kibice. Piękna sprawa usłyszeć szczere „Zaj###ście jechałeś Michał, jesteśmy dumni!” z ust obcych osób, nawet jeśli wynik sam w sobie nie potwierdza zbytnio tej tezy. Najbardziej w pamięć zapadła mi jednak sytuacja z tegorocznych Mistrzostw Europy. To był wyścig mojego życia, pojechany na miarę moich własnych oczekiwań lub może nawet lepiej, a wywalczone 22 miejsce napawało i dalej napawa mnie dumą. Zaraz po zakończeniu rywalizacji, kiedy wciąż rozgrzany i w stroju startowym siedziałem pod kadrowym namiotem, podeszło do niego jakieś małżeństwo. Siedziałem cały zadowolony z siebie, kiedy usłyszałem „Byliśmy na trasie, kibicowaliśmy! Szkoda że tak słabo wyszło, ale nie przejmuj się, następnym razem będzie lepiej” pocieszającym tonem. Byłem tak zaskoczony, że mruknąłem tylko coś w stylu „Yhm, no, tak, mówi się trudno” i do teraz kiedy przypominam sobie tą sytuację, czuję rozbawienie. Ja świętowałem swój życiowy sukces, dla nich, którzy przyszli kibicować Mai Włoszczowskiej, była to porażka ;)
Z pewnością im bliżej jest się całego procesu trenowania i ścigania, im bardziej jest się świadomym pracy i wyrzeczeń jakich wymaga, tym łatwiej jest ocenić wartość wyniku pod tytułem „x dziesiątka”. Najlepszy pogląd mają oczywiście Ci, którzy sami się ścigają i temat znają od strony praktycznej, mimo to dobrze, że także kibice ‘z zewnątrz’ także mają swoje, często wysokie oczekiwania. To dodatkowy bodziec do pracy i rozwoju dla nas – zawodników. Zdefiniowanie prawdziwego sukcesu na polu sportowej rywalizacji jest rzeczą niełatwą i skrajnie subiektywną. A co Wy o tym sądzicie? Gdzie dla Was zaczyna się 'strefa sukcesu’? :)
Foto okładkowe: Bartosz Bober
COMMENTS