Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Jak można wywnioskować z nazwy, były to 4 etapy w 4 dni do wyboru na dystansie Classic łącznie 130 km długości 4545 m przewyższenia oraz dystans Epic łącznie 232 km długości 8324 m przewyższenia.
2019 to druga odsłona tych raczkujących zawodów, organizowanych przez dwa podmioty, Strefę MTB Sudety oraz Kaczmarek Electric MTB. Są to dwie znane marki na scenie MTB w kraju, dlatego można było spodziewać się po nich dobrej organizacji, a na pewno lepszej niż rok temu (Ci co byli na pewno orientują się ocb). Z ogólnych rzeczy, bardzo fajne rozwiązanie pierwszych 5-6 km po starcie, które codziennie wyglądały tak samo. Był to ten sam podjazd i praktycznie ten sam zjazd. Kilometry prowadzące do mety też nie różniły się od siebie niczym, a na pewno 2 ostatnie, na których po pierwszym dniu, każdy wiedział czego może się spodziewać. Bardzo fajne rozwiązanie dla tych, którzy nie mieli czasu na wcześniejszy objazd tras oraz nie wpadli na to, aby sprawdzić sam dojazd do mety. :P
Parę słów na temat poszczególnych dni na dystansie Classic.
1 dzień zmagań: 42,7 km i 1916 m przewyższenia
Biuro zawodów czynne od godziny 8:00, start rozstawiony, scena się pojawia, sponsorzy także, zawodników brak. Szybka rejestracja z samego rana i powrót do hotelu na śniadanie i ogarnięcie się przed startem. Pierwszy dzień zaczynał się od godziny 11:00 kiedy to wystartował dłuższy dystans. Krótszy zaś startował 15 min później, co pozwoliło zapanować nad chaosem przed startem. Każdy wiedział kiedy ma przyjść, kiedy będzie jego kolej startów. Większość zawodników już po starcie dystansu Epic ustawiała się w pierwszej linii wyścigu Classic, co wcale mnie nie dziwiło skoro były to osoby z okolicznych drużyn. Ja stwierdziłem, że nie ma napinki i wystartuję z prawie samego końca. Co nie było jakoś bardzo głupie, przecież to był pierwszy dzień i po co się napinać skoro przede mną jeszcze 43 km oraz kolejne trzy dni wyścigu.
Strzał i jedziemy! Krótka prosta po żużlu, przejazd przez wał z zawrotką i podążamy w stronę Gór Sowich. Pierwsze kilometry wyglądały tak jak we wstępie, długi odcinek do góry, na szczyt Kawki, po którym specjalnie wykonany zjazd, który od razu zrobił selekcje pod nazwą „nie tylko podjeżdżanie jest ważne”. Udało mi się wyprzedzić kilka osób na zjeździe i jechać dalej swoje. Taktyka była taka, żeby na podjazdach nie dać się za bardzo zwariować i wypruwać flaki, a na zjazdach dawać
z siebie wszystko i czerpać z nich dużo zabawy oraz jechać jak najpłynniej się da. W głowie zakodowałem, że do drugiego bufetu większość trasy jest pod górę, jechałem swoim tempem nie forsując nóg ani sprzętu. Po minięciu bufetu „wypłaszczyło” się, można było pojechać trochę agresywniej i podgonić na zjazdach.
Do tej pory sprawdziła się charakterystyka Gór Sowich, czyli bardzo szpiczaste góry o dość ostrych nachyleniach terenu. Na pierwszym etapie butowane było tylko pod koniec, na ściance nazwanej „The Wall”. Cała trasa była dobrze oznaczona, nie było się gdzie zgubić ani zabłądzić. Ten odcinek wspominam naprawdę dobrze. Jechało mi się na nim najlepiej, był dość łatwy podjazdowo, jak i zjazdowo. Jedyne na co można narzekać to fakt, że jacyś mało rozgarnięci panowie drwale zastawili kłodami wjazd na singiel, przez co nawet prowadzący na krosie zgubił trasę. Koniec końców udało się wszystko odnaleźć.
2 dzień zmagań: 33,54 km i 1435 m przewyższenia
Początek identyczny jak pierwszego dnia. Łącznie ze zjazdem z Kawki, udało mi się trafić do pierwszego sektora z czego nie byłem specjalnie dumny bo wiedziałem, że będzie napinka od początku wyścigu, której bardzo nie lubię podczas zawodów. Dlatego też, w sektor wszedłem tuż przed zdjęciem taśmy dla sektora 2, czyli reszty zawodników. Gdy już zjechaliśmy z Kawki, według mnie był to najlepszy singiel tej edycji E4, czekał nas stromy podjazd na Trzy Buki, do którego wszyscy ciągnęli, ponieważ na górze był bufecik, w którym można było napełnić bidony. Oczywiście po morderczym podjeździe jest mocny zjazd, chodź nie do końca tak to zawsze wyglądało na Epickiej. Zjazd do Leśnego Dworka na mapce zawodów oznaczony był wykrzyknikami, można było się było spodziewać czegoś bardzo technicznego/niebezpiecznego, lecz czy tak było…? Myślę, że wszystko zależało od prędkości jaką osiągało się na tym zjeździe i od patrzenia przed siebie. Zjazd skończył się dość gwałtownie.
Zaczęła się wyprawa na Przełęcz Wiganicką – 788 m.n.p.m., przebiegła ona dość sprawnie po drogach szutrowych i kawałku szlaku pieszego. Piękne widoki zapierające dech w piersiach na Bielawę i okoliczne wioski pozwoliły mentalnie odpocząć od trudnych kondycyjnie i technicznie podjazdów. Naprawdę dla pieszych bardzo fajne góry do wędrówki całymi rodzinami. Gdy widoczki się skończyły, trzeba było wdrapać się na Kalenice, co było sporym wyczynem. Podjazdy utrudniała nawierzchnia.
W niektórych miejscach robiło się błoto, leżały liście, kamienie i śliskie patyki, które potrafiły wybić z rytmu każdego. Wydaje mi się, że robiłem dobrze, bo w newralgicznych miejscach (błotnistych bądź bardzo stromych) schodziłem z roweru i chwilę podprowadzałem rower na tym kawałku. Kiedy minąłem szczyt, czekała mnie tylko przyjemna jazda w dół, no i niewielkie zmarszczki, które dało się wypłaszczyć w głowie.
Zjazd ze Słonecznej w połączeniu z Trzema Bukami stworzył świetną trasę odpoczynkową przed ostatnimi 4 kilometrami do mety. Była to szutrowa droga, wymieszana z odcinkami asfaltowymi i końcowym, jedno-kilometrowym finiszem prowadzącym nad Jezioro Bielawskie.
3 dzień zmagań: 43,08 km i 1874 m przewyższenia
Po nauczeniu się mapki na pamięć stwierdziłem, że będzie to najgorszy dzień dla moich biednych amatorskich nieogolonych nóg. Na dodatek czekał na mnie „najbardziej epicki podjazd classic”. Na starcie stałem jak na stracenie. Jednak po pierwszych 2 km coś się zmieniło i całkiem dobrze mi się jechało. Tempo miałem całkiem znośnie, udało mi się nawet wyprzedzić pod górę kilka osób, co było dla mnie już sporym sukcesem. Wiedziałem, że będzie singiel w dół, na którym też kogoś na pewno wyminę. Singla jednak nie było, zmienił się w zjazd drogą leśną, na której największe zagrożenie to prędkość i kamienie. Zjechałem ze stoickim spokojem mijając znajomych z Mazowsza i nie tylko.
W głowie siedziała mi nazwa podjazdu, który nie był zbyt optymistyczny, lecz ci co byli na pewno wiedzą, że były o wiele gorsze podjazdy na tych zawodach i Epicki podjazd z nazwy okazał się zwykłą drogą bez wypychu, kamieni i innych udziwnień. Na pewno gorszym podjazdem był ten na Młyńsko bądź Wielką Sowę. Ten pierwszy szczyt też udało mi się o dziwo podjechać bez wypychu roweru. Na zjeździe nie było już tak kolorowo. Był to bardzo stromy, pieszy szlak z wąwozem, w którym leżały całkiem spore kamienie i karpy. W połowie zjazdu rozkojarzyłem się i zaliczyłem matę. Wszystko wyszło z mojej winy, ukształtowanie terenu czy przeszkody nie były winne, za długo zapatrzyłem się na widok w dół przez co nie dohamowałem, uderzyłem przednim kołem w spory głaz potem w karpę. Gdy kurz ze mnie już opadł, wstałem i zobaczyłem, że dwie szprychy mi wyrwało z piasty oraz złapałem trochę centre. Przełożyłem szprychy tak, aby nie latały w kole i zacząłem schodzić z rowerem w dół. Po drodze mijałem bardzo miłe małżeństwo, które zagadało do mnie: „Nie lepiej było schodzić od początku?”. Bardzo rozbawił mnie ten tekst, więc postanowiłem wsiąść na rower i zjeżdżać dalej, co było największym błędem w całej etapówce. Po wywrotce zeszło mi trochę powierza, ale opona trzymała się jeszcze na rancie, mleko nie wylało się do końca. Gdybym nie wsiadł na rower i nie docisnął przedniego koła do gleby tylko prowadził go do końcówki tej trasy, poczekał na Michała Świderskiego z firmy Trezado, który pożyczył mi zestaw naprawczy, wszystko było by ok. Niestety opona po dociśnięciu do ziemi skleiła się i zeszła z niej resztka powietrza, co spowodowało że musiałem przez 3 km szukać dętki i pompki. Dziękuję tym dobrym duszyczkom za pożyczenie sprzętu. Kiedy naprawiłem już koło stwierdziłem, że pod Wielką Sowę nie ma co się męczyć i podjeżdżać. Najgorszy moment podszedłem, później było już tylko z górki nie wliczając tego że niby jechałem prosto, ale koło jakoś falowało na boki i zaczęło trochę opadać, a nawet lać. Gdy wjechałem już na szczyt byłem po pierwsze przygnębiony glebą i scentrowanym kołem, po drugie trochę bałem się już zjeżdżać, a po trzecie zmarzłem niemiłosiernie.
Polecam każdemu walkę do końca i nie poddawanie się. Dojechałem na tym kole do mety na 34 pozycji open. W deszczu i błocie jechało mi się zadziwiająco dobrze, starałem się nie zwracać uwagi na defekt tylko jechać dalej swoje i gonić rywali, co mi się udawało z każdym kilometrem. Resztę trasy niespecjalnie pamiętam. Myślę, że było to spowodowane przewróceniem się i adrenaliną. Końcowe kilometry wyglądały identycznie jak pierwszego dnia, więc nie było w nich niczego zaskakującego oprócz tego, że było błoto, które dawało jeszcze więcej frajdy z jazdy w dół i dotarcia do mety.
Po tym odcinku słyszałem sporo narzekań, na trasy i oznakowanie, ale więcej na ten temat podsumowaniu, bo został tylko jeden dzień zmagań.
4 dzień zmagań: 31,34 km i 1282m przewyższenia
Ostatni dzień wyścigu, człowiek „wypoczęty”, w hotelu wszystkim mówi cześć/siemka. Szybkie spakowanie gratów do auta, druga połówka powiedziała, że będzie kierować do domu, więc można było szaleć. Jednak po 3 dniach było się tak wyprutym z sił, że to nie miało znaczenia.
Stanęliśmy na starcie finałowego odcinka, każdy kogo się nie pytałem miał już dość, ja również. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy tego dnia jechali jakby szybciej, a przecież nikt już nie miał sił. Od początku musiałem gonić rywali. Trasa była dość prosta, standardowo podjazd pod Kawkę i zjazd singlem, potem już tylko 4 podjazdy pod Trzy Buki i można jechać do domu. Tak też było, na tej trasie nie spotkaliśmy niczego nowego oprócz trzeciego podjazdu i zjazdu, co było miłym rozluźnieniem. Podjazdy cechowały się tym, że były dość długie o niskim nachyleniu, ale potrafiły zmęczyć. Zjazdy były oklepane, te które pojawiły się już poprzednich w dniach. Mi się to podobało, można było sprawdzić się drugi raz na tej samej trasie i zobaczyć czy będzie lepsza jakość jazdy. Czy jest ona szybsza i czego człowiek się nauczył po trzech dniach katorgi.
Jak na złość to był jedyny finisz od 5 km, na który nie wjeżdżałem sam, wpadliśmy na niego w czterech. Od 2 km było już zdrowo jechane. Pierwszy, który zobaczył tabliczkę „1 km do mety” wystrzelił jakby był to jego pierwszy dzień na Epickiej. Dałem się wyprzedzić na przedostatniej prostej, żużlem do góry, która prowadziła już do samiutkiej mety. Niestety nie udało mi się dogonić trzeciego z naszej czteroosobowej grupy i dojechałem na końcu. Ale i tak było warto gonić innych, żeby się spinali i nie odpuszczali na koniec :)
Na mecie czekał finiszer oraz bufet. U mnie wyglądało to też, że zjadłem, umyłem się, załadowałem rowery na bagażnik i o 14 byliśmy już w drodze do domu.
Podsumowując, Epicka Czwórka na pewno była zorganizowana lepiej niż rok temu, nie było zmian w trasach, a jak już były to kosmetyczne, wszystko było prawidłowo oznakowane. Na 4 dni jeżdżenia w zupełnie nowym terenie zgubiłem się tylko raz i to nie było spowodowane przez organizatora, takie jest moje zdanie. Trasy były dobrane idealnie, już kiedy się zapisywałem wiedziałem, że będzie kilka podjazdów takich, których nie dam rady pokonać na rowerze tylko będę musiał butować i tak też było, nie pomyliłem się. Zjazdy były dosyć agresywne, przeszkadzały mi jedynie te, które były poprowadzone drogami leśnymi/szutrami, na których prędkości dochodziły do 60 km/h, a zakręty były odkryte i nie otaśmowane. Na pewno nikt nie chciałby przestrzelić na takim zakręcie w dół…
Na różnych grupach FB widziałem jak ludzie komentują zaraz po dojechaniu do mety, trasy słabo oznaczone, że dużo wypychu. Myślę, że jest to złe postrzeganie MTB, ludzie za bardzo przyzwyczaili się do tego, że wszystko mają podane na tacy, jadą trasą otaśmowaną z obu stron i nie mogą z niej zboczyć. Z kolei jeśli chodzi o wprowadzanie roweru na szczyt jest na to rada, bardzo prosta. Na następny raz proponuję się LEPIEJ PRZYGOTOWAĆ, nie jęczeć, że jest za ciężko, bo to nie jest jazda na szosie, tylko prawdziwe MTB. Podjazdy łączą się z techniką i trzeba dać coś od siebie, żeby wjechać na szczyt.
Zawody ogólnie uważam za udane, moje przygotowanie do tego startu nie do końca, ale nie jest najgorzej. Mam nadzieję, że za rok będzie więcej ludzi z Polski jak i z zagranicy. Fajnie by było mieć w kraju parę etapówek o charakterze międzynarodowym, a nie tylko nasze podwórko.
COMMENTS