Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Jeśli pamięć mnie nie myli, o Swiss Epic usłyszałem pierwszy raz trzy albo cztery lata temu od znajomego. Pomyślałem sobie: „Najpierw full, potem pomyślimy…“. No i tak szczęśliwie się wydarzyło, że w tym roku spełniłem oba te marzenia – wylądowałem na fullu na szwajcarskich ścieżkach.
Pomysłodawcą a zarazem sponsorem tego wyjazdu był Paweł Rybak, z którym od ponad roku spotykamy się w Poznaniu na wczesnoporannych treningach technicznych MTB. Paweł, biznesman i zapalony amator wysiłków wytrzymałościowych po rozkręceniu firmy na odpowiednio wysokie obroty postanowił nadrabiać „stracone lata“ w pracy i zwiedzać świat poprzez sport. Trzeba przyznać, że jest w tym bardzo konsekwentny – zalicza półmaratony, maratony, ultramaratony, triathlony oraz wyścigi rowerowe na całym globie, często w mało dostępnych rejonach świata. Warto też tu wspomnieć, że prawie zawsze towarzyszy mu jego prywatna drużyna: trzy córki i żona.
Po kilku miesiącach wspólnej jazdy Paweł zaproponował mi wspólny start w Epicu. Przecierałem oczy ze zdumienia i oczywiście – zgodziłem się. Nie miały dla mnie znaczenia różnice w wydolności i techniczne braki bo co tu wiele ukrywać… takie szanse zdarzają się czasami raz w życiu.
W przeliczeniu na złotówki, udział w Swiss Epic w pierwszej transzy cenowej kosztował około 14000 zł, co w szybkim rachunku daje prawie 7000 zł na głowę. Naprawdę sporo. To, że Szwajcaria to drogi kraj jest raczej dla wszystkich oczywiste. Pytanie nasuwa się zatem jedno i jest oczywiste – czy wyścig był wart tych pieniędzy? Podywagujmy.
Pakiet startowy.
Prawo do marki Swiss Epic posiada obecnie Iron Man, który znany jest z wysokiego standardu usług i jakości imprez. Oprócz standardowej rejestracji należało dopełnić formalności związanych chociażby z podaniem polisy sportowej/turystycznej (dodatkowe +350 zł). Oprócz tego, deklarowało się średnie tempo przejazdu, tak, aby przypasowano nas do właściwego sektora, jednego z siedmiu. Jazda była możliwa tylko w parze i co ważne – odległość między zawodnikami teamu nie mogła wynosić więcej niż 2 minuty i było to skrupulatnie sprawdzane przez ukryte na trasie czujniki. Z tego co się dowiedziałem, było ich zwykle około 8-miu. Posypało się z tego powodu kilka DSQ.
Pakiet startowy zawierał:
– plakietkę na kierownicę (warto wspomnieć, że fajnie wykonaną z wysokiej jakości materiałów)
– dwie dodatkowe plakietki na plecy (jedna w zapasie)
– nadajnik GPS z funkcją SOS oraz możliwością śledzenia pozycji zawodników online
– torbę sportową, w którą należało spakować się na wszystkie 5 dni
– worek sportowy, który można było zostawić na starcie i odebrać na mecie (np. z rzeczami na przebranie lub kosmetykami do czyszczenia rowerów)
– 4 noclegi w dwóch lokalizacjach oraz 3 posiłki – śniadanie i obiadokolację w hotelu oraz jeden posiłek na mecie
Impreza przygotowana była tak, że podczas trwania wyścigu wydaliśmy może po 20 franków na głowę na jakieś kawy czy wieczorne piwko. W Szwajcarii ceny są jak w Polsce, tylko trzeba doliczyć ich czterokrotną wartość.
Dodatkowe przywileje i atrakcje:
Trzeba Szwajcarom przyznać, że pasję do organizacji mają ogromną a zaangażowanie w pracę godne podziwu. Ciężko stwierdzić jaka była ilość zatrudnionych pracowników i wolontariuszy, ale na pewno bliska 100, jeśli nie większa. Co ciekawe, można było spotkać cały przekrój wiekowy społeczeństwa, a większość wolontariuszy na bufetach i ulicach (wskazujących kierunek jazdy) było emerytami. Niesamowicie wielką radość sprawiał widok tych poczciwych ludzi, pełnych entuzjazmu i chęci do pomocy. Nie chciałbym tu nikogo obrazić, ale typowy zgorzkniały polski emeryt, radości z życia mógłby się od Szwajcarów uczyć…
Wspomnianą ekipę organizacyjną oprócz wolontariuszy można byłoby także podzielić na dwie inne sekcje: sekcję startową oraz obsługę na trasie.
W miasteczku zawodów przez cały dzień kręcił się speaker, który dbał o atmosferę wespół z dźwiękowcem. Przeplatający się motyw muzyczny imprezy, żarty prowadzącego, informacje o zawodnikach – super sprawa. Dodatkowo ogromne telebimy z videoklipami, wynikami live oraz reklamami sponsorów. W miasteczku można było napić się darmowej kawy (parzonej przez baristę), za darmo napić się oraz zjeść po wyścigu. Jedzenie wymaga zwrócenia uwagi bo było prze-py-szne. Każdego dnia inne, zupełnie niestandardowe jak np. makaron stir-fry, gnnocchi, etc. Jeden, jedyny raz zdarzyło nam się nie załapać na jedzenie poetapowe po trzecim etapie.
Na trasie były zwykle trzy bufety. Na każdym bufecie grała muzyka i zawsze na jednym był speaker motywujący do jazdy i opowiadający o zawodnikach. Super sprawa. Do tego darmowy serwis roweru oraz oczywiście jedzenie i picie. Głównym sponsorem imprezy był Sponser, który dał cały wachlarz swoich produktów do testowania. Można było brać do woli: żeli, batonów, izotoników, etc. Była oczywiście woda, ciastka, wędlina i sery oraz Coca-Cola.
Ponieważ zamykaliśmy z Paweł tyły mieliśmy okazje pojeździć trochę z e-miotłą, czyli osobą odpowiedzialną za zamknięcie stawki zawodników na e-bike. Byli to również wolontariusze, w tym jeden z Turcji. Nigdy nie ukończyliśmy etapu jako ostatni, ale bywało blisko. Nie śpieszyło nam się, poza tym, z każdym dniem Paweł niestety słabł. Objętość wyścigów była duża, w ciągu pięciu dni pokonaliśmy 350 km i 12 tys przewyższenia, co daje średnio ponad 60 km i 2200 m przewyższenia dziennie. Często i niejednokrotnie w ciężkich warunkach, na niekończących się podjazdach lub trudnych zjazdach. Bywały także odcinki łatwe (cały piąty etap taki był) gdzie podjeżdżało się lekkim szutrem lub asfaltem. Ale jeśli nie masz już z czego jechać to cierpisz bez znaczenia, jak łatwo by nie było… Podziwiałem Pawła za determicnację i walkę ponad własne limity wytrzymałości. Na trasie spędzaliśmy przeciętnie prawie 8h.
Oczywiście imprezę zabezpieczali medycy na krossach a także zdarzali się „lotni“ pracownicy na e-bike’ach. Z jedną z wolontariuszek zaprzyjaźniłem się nieco bardziej gdy ta zaproponowała mi zdjęcie na tle jednego z widoków. Później, zupełnym przypadkiem jadłem kolację z jej szefem i okazało się, że wrzuciła zdjęcie ze mną na ich wewnętrzną grupę w social mediach, więc szef poprosił mnie o wspólne zdjęcie by mógł wrzucić jeszcze bardziej „ekskluzywną“ wersję fotki. Wyniknęła z tego zabawna historia generalnie.
Nocelgi.
Nocowaliśmy w hotelach. Dwa dni w Sankt Moris oraz dwa dni w Lenzerheide. W St. Moritz standard był przeciętny a jedzenie w formie (sytego) stołu szwedzkiego. Natomiast nocleg w Lenzerheide był w bardzo wysokim standardzie. Dodatkowo wieczorami na obiadokolację obsługiwani byliśmy przez kelnerów, a w standardzie był dwudaniowy posiłek oraz deser. Można było poczuć się ważnym i docenionym. Z ciekawości sprawdziłem ceny noclegów gdyby chciało się samotnie spędzić czas w Szwajcarii – koszt dla jednej osoby w jednym hotelu w Davos to około 2200-2500 zł. Należy dodać, że w cenie pakietu nie było noclegu na dzień przed startem (w Davos) oraz po wyścigu.
Trasy i pogoda.
Ok, przejdźmy do sedna sprawy, czyli tras Swiss Epica. Nie wypada mi tu używać „brzydkich słów i epitetów“, ale chyba każdy, nawet najbardziej wykształcony i poważany człowiek na widok tamtejszych ścieżek i „landscape’ów“ rzucił sobie pod nosem małe: „o kur…!“. I miało to oczywiście wydźwięk pozytywny.
Sztos, ogień, petarda, mega, wielkie wow… można by wyliczać w nieskończonność! To po prostu trzeba zobaczyć i przeżyć! Kilometrowe trawersy, flow-tracki, singletracki, szutry po zboczu góry, asfalty pomiędzy urwiskami, leśne ścieżki pod brukowanymi mostami… wszystko to, co widziałeś/aś kiedykolwiek w filmie przyrodniczym o Szwajcarii – to wszystko jest prawdą. Dodatkową specyfiką szwajcarskich Alp jest fakt, że zawsze, gdy wdrapiesz się na jakiś szczyt, zaraz za nim jest kolejny, o minimum 500 m wyższy i bardziej monumentalny. Żartowaliśmy sobie z Pawłem i innymi uczestnikami często krzycząc do siebie: „Hey, you see the top? Is not there!“
Poza pierwszym dniem, gdzie deszcz przemoczył nas do ostatniej suchej nitki, reszta dni była łaskawa i pogodna. Nabawiłem się nawet poparzeń od słońca i ostatnie dwa dni jeździłem w nogawkach i rękawkach, pomimo że momentami odczuwalna temperatura przekraczała 25, a nawet 30 st. C.
Moja rola.
Jak wspomniałem wcześniej, moją rolą na Swissie była opieka nad Pawłem. Nie było to łatwe zadanie bo jechałem daleko od swojego tempa wyścigowego. Ba, nie ścigaliśmy się w ogóle. Nasze nastawienie było w pełni rekreacyjne, byle zmieścić się w limitach.
Kto kiedykolwiek próbował jazdy w parze, wie, że to nie lada wyzwanie, przede wszystkim psychiczne. Kiedy różnica między zawodnikami jest bardzo duża, trzeba wykazać się ogromnymi pokładami empatii i wyrozumiałości. Nawet najlepszym zdarza się nie wytrzymać.
Mi się udało, choć też miałem kryzysy. Pierwsze dwa dni dały w kość fizycznie nawet mi, jadąc rekreacyjnie, więc aż ciężko wyobrazić sobie poziom zmęczenia zawodników z końca stawki. Ostatnie trzy dni jechało mi się już w pełni komfortowo, dlatego oprócz pomocy Pawłowi starałem się wspierać inne pary – z Brazylii, RPA, Szkocji czy USA. Popychałem pod górę, żartowałem, motywowałem. Było naprawdę super. Miło było usłyszeć żarty od dużo starszych ode mnie w stylu: „Radek, when I grow up, I want to be like you!“.
Miałem też sporo czasu na fotki, czego efekt widać w załączonej galerii zdjęć. Nie wszystkie zdjęcia doczekają się publikacji, więc by zobaczyć resztę zapraszam na mojego bloga Przepis na trening (www.facebook.com/radoslawkozal) gdzie niebawem opublikuję czas i miejsce spotkania w Poznaniu by wyświetlić zdjęcia na dużym ekranie i poopowiadać o Swissie przy dobrej kawie.
COMMENTS