Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
W długi weekend sierpniowy wybrałam się z kolegami z drużny Trezado Wolfpack na czterodniowy wyścig w Górach Sowich – Epicką Czwórkę. Drugi raz brałam udział w tej imprezie, więc wydawało mi się że wiedziałam co mnie czeka, bez dłuższego namysłu wybrałam dłuższy dystans – Epic.
Opinie o wyścigu po ubiegłorocznej, pierwszej edycji były podzielone – pojawiało się sporo głosów na temat złego oznakowania trasy, a także krytyka „szutrowego” charakteru wyścigu.
W tym roku mam za sobą start na Bike Adventure, a więc świeże doświadczenia z etapówki – miałam więc jasno ułożoną strategię na rozłożenie sił – przede wszystkim nie jechać „wszystkiego co fabryka dała” przez pierwsze dwa dni, choćby w nogach był dynamit. Przy odbiorze pakietów dowiedzieliśmy się, że trasa jest zmieniona w stosunku do ubiegłego roku, i to bardzo, zyskała nowy przebieg i tym razem organizatorzy zadbali o to, żeby było więcej „pure mtb”, wychodząc naprzeciw zeszłorocznemu feedbackowi. Mi szutrowe dukty nie wadziły, ale że wyzwaniom mówimy „tak” przyjęłam za dobrą monetę zapewnienie „że satysfakcja gwarantowana”.
Podczas 4 dni zmagań zanurzyliśmy się w górskich przestrzeniach i zjeździliśmy zarówno najbardziej znane, jak i zupełnie tajemne szlaki i single Gór Sowich. Nie mam głowy do tras, ale to, co głównie utkwiło mi w pamięci, to uczucie, że przez 4 dni „robię” kolarstwo górskie w czystej, bezkompromisowej postaci. To wiązało się też z tym że „butowania” było czasem sporo, zarówno w górę jak i w dół, ale to chleb powszedni większości mazowieckich górali, zanim, wraz z obyciem w terenie, zaczynamy powoli tracić kolejne blokady.
Pierwszy dzień – i jak się potem okazało, każdy kolejny – zaczynał się podjazdem na Kawkę (nie mylić z małą czarną) na ponad 700 m, zjazd singlem, potem przez Trzy Buki i przez Zimną Polanę na Kalenicę. Po 20 km esencji MTB, zaczęliśmy się kręcić – dwa razy – wokół Przełęczy Waliborskiej, aby jeszcze tego dnia zahaczyć o dwa techniczne single. Jechałam całkiem żwawo (pierwszego dnia to określenie miało zastosowanie tylko do moich podjazdów), trzymając się 2 pozycji w kategorii i mniej więcej około 5 open. Niestety 3 kilometry do mety straciłam orientację. Strzałki na mojej trasie się skończyły i kierunek jazdy stał się niewiadomą. Pokręciłam się po wszystkich dostępnych ścieżkach. W końcu trafiłam na kolegę i jakimś trafem znaleźliśmy trasę do mety. Niestety stracony czas był całkiem wyraźny i nad jezioro Bielawskie dojechałam ostatnia z kobiet. Wyszło ponad 58 km i 2400 w pionie, wiec całkiem zacna górska trasa.
Drugi dzień, zaczął się znowu Kawką na pobudzenie, aby na dystansie Epic zatoczyć dwie pętle po przełęczy Waliborskiej i Kalenicy, w przewadze innymi trasami niż pierwszego dnia. Tego dnia bez specjalnego błysku po prostu starałam się rozłożyć siły i nie spalać się za bardzo, bo kolejne 2200 w pionie budziło respekt. Tym razem dojechałam 6 open i trzecia w kategorii – nie było już świeżości, a jeszcze nie złapałam skilla.
Trzeci dzień miał być najcięższy, zapowiadało się 62 km i blisko 2700 w pionie. W tym sporo singli już na wstępni widocznych na profilach, a znane fragmenty trasy z poprzedniego dnia również nie należały do odcinków szutrowych. Pikanterii dodawał fakt, że wszystkie możliwe prognozy pogody zapowiadały burze i deszcze w czasie trwania wyścigu. Jechało mi się całkiem dobrze, w leśnych prześwitach podglądałam czarne chmury na niebie, które prze pierwsze 2,5 nie wisiały mi wprawdzie bezpośrednio nad głową, jednak zapowiadały nieuchronny armagedon. Deszcz zaczął padać po około 30 kilometrach, złapał mnie na podjeździe pod Młyńsko. Do pewnego momentu podjazd był w miarę ubity, deszcz działał właściwie tylko na psyche, jednak jechałam z kolegą z drużyny więc było trochę raźniej. Przed najgorszym fragmentem wjechałam na bufet, gdzie dowiedzieliśmy się – że czołówka pomyliła trasę i jesteśmy kolejno 4, 5 open wyścigu – a ja – druga open kobiet. Co by nie mówić, jest to zawsze jakaś motywacja, a w tym deszczu bardzo była mi potrzebna, aby jednak z trasy nie zejść. Tym bardziej że zaczął się kamienisty podjazd – a raczej w moim wykonaniu podejście, czas mijał, a kilometrów nie ubywało. Perspektywa kolejnych 30 kilometrów i 1000 w pionie w tych warunkach była trochę nierealna. Szczęśliwie dotarłam do kolejnego bufetu, na którym dowiedzieliśmy się, że trasa jest skrócona, i końcówkę jedziemy z pominięciem epickiego rozwinięcia, po trasie Classic. Tego dnia walczyłam raczej o przetrwanie, jednak z racji kłopotów czołówki z odnalezieniem trasy znowu dojechałam oczko wyżej – 3 w kategorii i 4 open. Po ekstremalnych lekko przeżyciach odbudowaliśmy nasze teamowe zasoby glikogenu sporą dawką pizzy i napojów izotonicznych, ja z nadzieją, że po ostatnim etapie zmieszczę się na szerokim podium klasyfikacji generalnej.
Nadszedł ostatni dzień zmagań – zmęczenie miało prawo dać o sobie znać. Był to jednak dla mnie jeden z wyścigów życia. Było zaskoczeniem, że nogi po 3 dniach nie były nabite, być może zachowawcza jazda po mokrej nawierzchni poprzedniego dnia była pewnego rodzaju mikro superkompensacją. Do tego doszła pewność, odwaga i niesamowita frajda z jazdy w dół i po singlach, które uwalniały spore dawki chemii do mózgu. Na końcu pierwszego podjazdu pod Kawkę, pod szczytem, widziałam kilkanaście metrów przede mną zwyciężczynię wyścigu – Reginę Marundę – niemiecką legendę MTB, 7 zawodniczkę z IO z Atlanty. Moc na całej trasie i znikające blokady na kolejnych singlach, spowodowały, że mimo początkowych strat na zjazdach i tasowania się z dziewczynami, po 8 podjazdach tego dnia – wprawdzie przejechanych niecałych 40 kilometrach, ale 1700 w pionie – dojechałam na metę 2 open z startą 2 minut do Reginy. To mi zagwarantowało tego dnia 2 miejsce także w kategorii, i finalnie w klasyfikacji generalnej zmieściłam się na wąskim podium zajmując trzecie miejsce, a w kategorii drugie.
Wyścig okazał się dla mnie bardzo udany pod względem sportowym i rzeczywiście była to epicka, uczciwa górska wyrypa. Dobry kontakt z Ziemią przez 4 dni zawdzięczam doskonałym oponom Wolfpack, a formę szykowałam pod niezawodnym okiem Bogdana Czarnoty. Dziękuję chłopakom z Trezado, z którymi dzieliłam kwaterę, za super atmosferę i dobrą zabawę. Organizatorom życzę aby wtopy z oznakowaniem nie przełożyły się na porażkę w organizacji imprezy w kolejnym roku, bo moim zdaniem ten wyścig po usunięciu usterek powinien zostać na dłużej w kalendarzu.
COMMENTS