Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Było już ciemno, droga stawała się coraz bardziej wąska i kręta. Od kiedy opuściliśmy słoneczne, pachnące papryką Węgry, minęło już sporo czasu. Światła ostatniego z mijanych miasteczek znikły za górami i jedynie odważnie stercząca wskazówka ilości paliwa dodawała otuchy. Dzieci spały od dwóch godzin w fotelikach a przed nami jeszcze 300 km podróży. Wrzucam piąty bieg, przyspieszam. Nie działa. Klnę pod nosem. Przekładnia pada. Redukuję do czwórki, wrzucam jeszcze raz, nie działa. Skrzynia biegów nie daje żadnego oporu dla pracy silnika. Pozostaję na czwartym biegu. Koniec asfaltu, rozpoczynają się serpentyny po szutrowej drodze, która wyraźnie jest remontowana. Zmniejszam prędkość do 20 km/h a przed nami jeszcze 298 km drogi i gęsta, czarna noc.
Nie wiem czy tak wyobrażacie sobie Rumunię, ale mnie właśnie tak powitała w ubiegłym roku. Mając do dyspozycji cztery biegi przejechaliśmy podczas wakacji cały kraj, wjechaliśmy na Transalpinę oraz Trasę Transfogarską, gdzie nocowaliśmy. Przejechaliśmy Mołdawię i wróciliśmy przez Ukrainę. Kiedy stanęliśmy na parkingu przy tunelu na trasie DN7C, (na wysokości mniejszej o 450 metrów niż nasze Rysy – czyli 2049 m n.p.m!!) i rozłożyliśmy camping, wiedziałem, że muszę tu wrócić. Z rowerem. Byliśmy wśród najwyższych szczytów rumuńskich Karpatów. I właśnie w takiej scenerii, odbywa się jeden z najpiękniejszych i najbardziej dzikich wyścigów etapowych w Europie czyli Carpathian MTB Epic.
Całkowicie przypadkowo, w październiku ubiegłego roku, kiedy kończyłem sezon, w rozmowie z Pawłem z #mtbxcpl wspomniałem, że marzy mi się taki start. W kwietniu temat wrócił i okazało się, że od strony wpisowego mam zielone światło dzięki portalowi #mtbxcpl. Kiedy z kolei rozpoczynaliśmy planowanie obecnego sezonu wraz z fabrycznym teamem Serwis Bajka, bąknąłem pod nosem, że marzy mi się taki wyścig. Pozostawała otwartą kwestia sprzętu na takie ściganie oraz całej organizacji. Kiedy tylko napisałem do Grześka z Serwis Bajka o rowerze z pełnym zawieszeniem, ten szybko zabrał mnie do siedziby Yeti Cycles Polska. Okazało się, że Yeti SB100 to świetne panaceum na rumuńskie szczyty! Rama z widelcem dotarły w ekspresowym tempie a dzieła dokończył Serwis Bajka, montując nawet XTR di2 do Yeti (co wydawało się być niemożliwym). Powoli plany nabierały konkretnych kształtów. Od początku roku wraz z trenerem Marcinem Piekiełkiem postawiliśmy bardzo mocno na ćwiczenia na siłowni a górskie edycje wyścigów bezpośrednio przygotowały mnie na tak wymagającą etapówkę. Założyłem start w kategorii Elity UCI, żeby sprawdzić się z najmocniejszymi. Nie było taryfy ulgowej. Miało być najbardziej ambitnie jak się da.
Organizacja
Wyścig organizowany przez MPG to wyścig etapowy umieszczony w kalendarzu UCI (klasa wyścigu S2). W odróżnieniu od polskich etapówek to wyścig z pełną obsługą. Co to znaczy? Wpisowe obejmuje transfer z lotniska, zakwaterowanie w hotelu, pełne wyżywienie, podgląd rywalizacji w czasie rzeczywistym (każdy miał nadajnik GPS), obsługę roweru po każdym etapie. Pozostałych elementów nie wyliczam, bo są oczywiste. Ciekawostką był zakaz publikacji przebiegu tras (udostępnianie GPX, Strava etc.). Wyścig składał się z prologu pierwszego dnia (krótki wyścig w formule XCO) i z trzech następujących po sobie etapach. Każdy z etapów omawiany był szczegółowo dnia poprzedniego na obowiązkowej odprawie, wraz z opisem przebiegu trasy i jej opcji alternatywnej na wypadek załamania pogody. Każdy z uczestników miał obowiązek posiadania śladu trasy i używania go do nawigacji na wyścigu. Punkty kontrolne na trasie ustawione były średnio co 2-4 kilometry i służyły zabezpieczeniu bezpieczeństwa zawodników. Główną moją obawą była jazda w tak niebezpiecznym terenie w miejscach często bez ludzi, na znacznych wysokościach, gdzie po pogodzie można było spodziewać się wszystkiego. Finalnie okazało się, że zawsze mieliśmy do dyspozycji przed sobą lub zaraz za sobą punkt kontrolny z kilkoma osobami, gotowymi do wszelkiej pomocy, jeśli zajdzie taka potrzeba. W trakcie rywalizacji zorientowałem się, że często nasze rodzime wyścigi, w dużo łatwiejszym terenie, nie są tak dobrze zabezpieczone jak tu. Pełne wyżywienie po każdym etapie, do tego śniadania i kolacje w formie bufetu szwedzkiego. Pozwalało to naprawdę na regenerowanie się po każdym z etapów bez marnowania czasu.
Trasy
Trasy to jest coś, co jest kwintesencją tego sportu. Zwłaszcza to, co zaserwowali nam gospodarze w Rumunii. Spaliśmy na wysokości 1200 m n.p.m. i na terenie resortu każdego dnia rozpoczynaliśmy nasz start i tutaj kończyliśmy. Godzinny podjazd na wysokość dwóch tysięcy metrów? Bardzo proszę! Zjazdy w iście alpejskim stylu, usłane wielkimi skałami wśród pasących się stad, żaden problem! Zjazd na łeb na szyję wśród jodłowego lasu, trawersującym żlebem czy przejazd kilkukilometrowym kanionem jak w tunelu, to wszystko jak na wyciągnięcie ręki, dostępne dla każdego z zawodników. Sporym problemem okazała się adaptacja do wysokości, po pierwszym etapie trudno było złapać oddech w drodze do restauracji, dopiero kolejne dni przyniosły mi ulgę. Pogoda również pokazała swoje oblicze w pełnej krasie, od palącego słońca aż po urwanie chmury i burze, które to spowodowały skrócenie drugiego etapu o osiem kilometrów. Zjazdy jakimi uraczyli nas organizatorzy nie miały taryfy ulgowej. Dzięki uprzejmości Yeti Cycles Polska, specjalnie na ten wyścig miałem pożyczoną sztycę regulowaną i w takim terenie zrozumiałem do czego ona służy!
Rywalizacja
Pierwszy dzień to czasówka. Brak możliwości bezpośredniej konfrontacji z rywalami. Zawodnicy UCI ustawieni byli na końcu stawki, start co 30 sekund, około godziny 17. Część rundy poprowadzona była wokół miasteczka zawodów, aby następnie opaść 500 m w dół i rozpocząć wspinaczkę na taką samą wysokość tylko inną drogą. Na kilka chwil przed moim startem rozpadało się na dobre. Na trasie natychmiast powstało bardzo dużo błota i trudny zjazd, okazał się śliski i zdradliwy. Mokre korzenie, całe potoki błota i wody, chwila nieuwagi i można było bardzo szybko wylądować poza trasą.
Część wspinaczki pokonywaliśmy podbiegiem, teren zrobił się zbyt grząski aby podjeżdżać. To głównie z tego powodu wyniki tego dnia nie oddawały faktycznej dyspozycji każdego z zawodników. Ktoś kto lepiej biegał, znacząco zdobywał przewagę. Po kolacji dekoracja na części oficjalnej i prezentacja trasy pierwszego z etapów. Miało być pogodnie, zupełnie inaczej jak pierwszego dnia rywalizacji.
Fundata rano powitała nas słońcem, sprawne ustawianie w sektorach i start… który całkowicie mnie zaskoczył. Tempo od początku było tak mocne, że większość czołówki natychmiast odjeżdża, bez szans wspólnej jazdy. Część kobiet, które były rozstawione w drugiej linii, dodatkowo utrudniała wymijanie a zawodnicy z pierwszej linii momentalnie zyskiwali przewagę. I jeszcze to tempo na 3 godzinnym wyścigu! Pierwszy podjazd to walka z wysokością, jazda na najwyższym przełożeniu, cały czas technicznie i stromo. Wjazd zaplanowany był na sam szczyt a na górze czekała nas jazda po grani na wysokości 2 tys m n.p.m. przez dłuższy czas i wspaniały widok na całą okolicę.
Najtrudniejszy tego dnia był bardzo stromy zjazd po sporej wielkości kamieniach z jednego ze szczytów. Łatwo tu zrobić sobie krzywdę, naprawdę nie ma żartów. Często lepiej sprowadzić rower kilka metrów niż ryzykować defekt. Zjazd był długi i upojny, około 30 minut opadania w bardzo zróżnicowanym terenie, na sam deser, został około 10 km podjazd po asfaltowych serpentynach do ośrodka. Tutaj zachowałem sporo sił i atakuję, kilku zawodników zostawiam w tyle i cały fragment pokonuję wspólnie z jednym z rumuńskich zawodników. Rozgrywam finisz koncertowo i dojeżdżam do mety.
[Zdjęcie nr 6 Na wyścigu walczymy ale za linią mety to już jesteśmy kumplami]
Daje mi to 10 miejsce wśród zawodników UCI. Kolejnego dnia zapowiada się zmiana pogody i kolejne ulewy. Widząc jakie jest tempo najmocniejszych, planuję ten dzień przejechać równo i bez strat w sprzęcie, zostawiając główne siły na ostatni dzień ścigania.
W dzień drugiego etapu, na sygnał startera ruszają zawodnicy i nadciąga spora burza. Pierwszy podjazd bez zmian, czeka nas około godzinna wspinaczka, teren jeszcze trudniejszy, ponieważ leje bez ustanku. Techniczny zjazd na samym szczycie to trawiasta hala, która zamienia się w lodowisko w aktualnych warunkach. Widoczność na szczycie sięga kilku metrów, robi się zimno, rozpoczynamy techniczny zjazd. Gęsto rozstawione służby ratunkowe, zdają się tylko czekać na możliwość udzielenia pomocy, ale nie daję im tej sposobności.
Na dole przejeżdżamy rzekę, tu decyzja organizatora – skracamy trasę o 8 km i kierujemy zawodników nieco wcześniej do mety. Czeka nas przejazd przez drogę do zwózki drewna, gdzie ilość błota blokuje koła, na dole jest rzeka, w której chętni usprawniają swoje maszyny, wyciągając z nich gęsto oblepiającą glinę. Na koniec czeka nas podjazd kamienną drogą wzdłuż strumienia, często po dwóch stronach mamy skałę jak w kanionie. Na koniec tego etapu czuję się całkiem dobrze, wyprzedzam kilku zawodników i ostatecznie przyjeżdżam na 13 miejscu tego dnia. Wiem, że prawdziwy kryzys przyjdzie jutro, dlatego po usprawnieniu sprzętu i zjedzeniu kolacji bez zwłoki kładę się do spania.
Ostatniego dnia czeka nas najdłuższy etap, zapowiedziane 60 km i ok. 2250 m w pionie to jakieś trzy lub cztery godziny jazdy. Dodatkowo na ten dzień zaplanowany jest jednodniowy maraton, który pokonuje nieco krótszy wariant naszej trasy. Pogoda jest znacznie lepsza a trasa poprowadzona w ten sposób, że główne podjazdy znajdują się w jej końcowej części. Najciekawszym fragmentem był przejazd kilkukilometrowym kanionem po drodze wyglądającej jak wykuta w skale, po obu jej stronach wznosiły się pionowe ściany skał, po dłuższej jeździe w takiej scenerii czułem się jak w labiryncie. Trasa w tym miejscu cały czas pod górę. Później było wiele niesamowitych miejsc, przejazd przez wysokogórskie hale, strumienie i lasy jodłowe.
Ten fragment zakończony był zjazdem po drodze z ubitych kamieni, gdzie można było naprawdę poszaleć. I tylko brak znajomości trasy i ograniczona widoczność na niektórych zakrętach lub hopkach nakazywały trzymać klamkę hamulca w pogotowiu. Ostatnie kilometry prowadziły wzdłuż potoku, gdzie kilkakrotnie pokonywaliśmy rzekę w bród lub po zbudowanych mostach. Jeden z zawodników szwajcarskich odjechał mi na ostatnim z podjazdów, jednak jazda w równym i mocnym tempie w tym fragmencie przynosi efekt, doganiam go i samotnie zmierzam do mety.
Tego dnia, po nieco ponad 3,5 godzinnej jeździe jestem na 11 miejscu. Finalnie plasuję się jako 10 zawodnik w ramach wszystkich jadących w kategorii elity mężczyzn UCI. To niesamowite, kiedy jednocześnie pracując i prowadząc zwykłe życie, masz możliwość rywalizacji z najlepszymi z zawodników, taki moment to prawdziwa nagroda za cały trud włożony w przygotowania i wszystkie wyrzeczenia. Naprawdę kocham ten sport!
Stanowczo brakuje nam w Polsce tego podejścia do organizacji wyścigów etapowych, jak zaprezentował nam to Carpathian MTB Epic. Rumunia mając ogromne przestrzenie bardzo wysokich gór, może pozwolić sobie na nieco bardziej liberalne podejście do organizacji imprez sportowych niż nasi włodarze. Jednak nie oznacza to samowolki organizatora. Wszystkie oznaczenia trasy wykonywane były z materiałów przyjaznych środowisku, do tego sztab ludzi dbał o pozostawienie po całej imprezie porządku i jedynie dobrych wspomnień mieszkańców i turystów. Tych zresztą nie nękaliśmy po drodze, bo przestrzeń gór jakie do dyspozycji ma ten kraj jest naprawdę przytłaczający swoim ogromem.
Podziękowania chciałbym złożyć kilku osobom, bez których ten start nie doszedłby do skutku:
- Grzegorzowi z @Serwis Bajka za perfekcyjne przygotowanie sprzętu na ten wyścig.
- Pawłowi z @MTB XC PL, który pomógł mi z organizacją wyścigu.
- Bartoszowi i Piotrowi z @Yeti Cycles Polska za rower i pożyczoną sztycę (zaraz zwrócę :)
- Marcinowi z @Hellmost twój trening moja pasja, który zawsze jest w tle moich sukcesów, a jest przecież ich ojcem :)
- Mojej żonie Adzie, która była kierowcą i zapewniła potrzebne wsparcie na wyścigu.
- I rodzicom, że zostali z dziećmi, to był nasz najdłuższy wyjazd bez dzieci od kiedy sami zostaliśmy rodzicami :)
COMMENTS