Amator donosi: „to było istne starcie żywiołów ognia i wody” – Dare2B MTB Maraton, Wojnicz

HomeRelacje

Amator donosi: „to było istne starcie żywiołów ognia i wody” – Dare2B MTB Maraton, Wojnicz

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dare2B w końcu zawitał do Wojnicza i to od razu z grubej rury. Maraton okazał się istnym starciem żywiołów: ognia i wody, a raczej wysuszonej na pył ziemi i błotnych leśnych potoków. Trasa choć większości pewnie znana z innych wyścigów, dla mnie była zupełną nowością, bo nigdy tu nie jechałem, mimo tak bliskiej od domu lokalizacji.

Po sobotnich opadach deszczu stwierdziłem, że na pewno na trasie będzie mnóstwo błota i zmieniłem opony na szersze, z bardziej agresywną kostką. Jakież było moje zaskoczenie i rozczarowanie jednocześnie kiedy po przyjeździe na start zobaczyłem, że w okolicy po deszczu nie było już śladu. Ba, podłoże przypominało wręcz pustynię i żałowałem, że nie zostawiłem jednak opon na takie warunki. Jak się później miało okazać, z oponami trafiłem idealnie. No może prócz ciśnienia, które na wszelki wypadek zwiększyłem stojąc już gdzieś na końcu sektora, chwilę przed startem.

Na początek sporo asfaltów i mocne tempo, więc wyścig mocno się rozciągnął. Po 5 km w Więckowicach wjechaliśmy między pola kukurydzy a ziemia tak pyliła, że ledwo było widać zawodników 20m przede mną. 1.5km dalej teren nareszcie zaczął piąć się w górę, tylko dlaczego od razu tak bardzo w górę? Kilometr ze średnim nachyleniem 11% gdzie ledwo dało się utrzymać przednie koło przylepione do podłoża, wyprowadził tętno poza wszelkie progi i nawet lekkie wypłaszczenie nie pomogło w odzyskaniu oddechu. Nawet na tej pierwszej ściance butowałem, kiedy zawodnik przede mną nagle stracił równowagę i musiałem się zatrzymać. Fotograf wiedział gdzie się ustawić by nas uchwycić pchających rowery.

W lesie podobnie jak na polach, susza totalna, aż bałem się, że od tarcia tylu opon zapali się ściółka. Za ścianką nachylenie zmalało, a podłoże zmieniło się z suchej gliny w luźne wysypane przez leśników kamienie. Na skraju Rezerwatu Panieńska Góra odbicie w prawo tuż za szlabanem i ostry zjazd do Milówki, ale bracia Golcowie z u Orkiestrą nam tam nie przygrywali, za to zaczął się dłuższy asfaltowy podjazd z szybkim również asfaltowym zjazdem i kolejna wspinaczka, tym razem szutrowo – leśna.

Szybko wjechaliśmy w las kierując się czarnym szlakiem pieszym w stronę wiaty i miejsca biwakowego przy rozdrożu szlaków w kierunku wzniesienia Wolnica. Nadal w nawierzchni przeważał kurz i pył, ale już wtedy znaki na niebie wskazywały, że coś złego się zbliża. Gdy zaczął się szutrowy zjazd z masą sypkiego żwirku poczułem jak prowadzą się opony na błoto ze źle dobranym ciśnieniem. W ogóle nie chciały trzymać w zakrętach i na każdym wylatywałem na zewnętrzną, ledwo się w nim utrzymując. Ale szuter się skończył i zaczął się podjazd lasem po suchych liściach, a potem trawami do pierwszego bufetu ulokowanego na szutrowej drodze w okolicach Jaworska. Złapałem tylko szybko kubek z wodą i jazda. Zrobiłem jeszcze w locie kilka zdjęć widoków na południowe wzgórza i dalej z szutru w las. Tutaj nawet kiedyś kilka razy zdarzyło mi się jeździć,  ale trasa ze znajomej mi drogi zbaczała gdzieś w prawo przez stromy wąwóz zawalony gałęziami. Po ostrym zakręcie w lewo trzeba było podźwigać trochę aluminium przez zwalone drzewo, ładnie pomalowane na jaskrawy kolor i pocisnąć dalej ostro w dół w kierunku Zawady Lanckorońskiej.

Po dwóch leśnych podjazdach i zjazdach w końcu wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń i z niepewnością spoglądamy w niebo, które zdążyło zmienić kolor na ciemno-szary. Odcinek szutrem przez niebieski szlak i po chwili już kręcimy w dół asfaltem przez Zawadę. I zaczęło się. Najpierw drobnych kilka niewinnych kropel, po których rozpadało się na dobre. Jadąc kawałek w tym gęstym deszczu, czuję co raz bardziej nagły spadek temperatury, więc zatrzymuję się, by ubrać chociaż cienką wiatrówkę. Jak się spodziewałem wytrzymuje ona całe 6.4 sekundy i już lepi się mokra do ciała. Ciekawym efektem było przesiąkanie wody od góry i zatrzymywanie się jej w dolnej części rękawów, z których nie chciało ona już tak łatwo wypłynąć, dodając dodatkowego balastu. Dopiero opuszczając rękę w dół cała zawartość tego swoistego zbiornika opróżniała się. Jeszcze kilka metrów po asfalcie i znów w teren, który zdążył ładnie rozmoknąć w te parę minut ulewy. I zjazd. Karkołomny stromy zjazd po śliskiej glince w kierunku drugiego bufetu tuż przed wspinaczką na zamek. Nie wiem jak ja to zjechałem, bo w pewnym momencie zaczęło tak mocno padać, że okulary nie dość, że zamoczone i brudne od błota, to jeszcze zaparowały, a nie było możliwości zatrzymać się by je ściągnąć, bo rower zsuwał się bezwładnie ze mną za sterami w dół. Jechałem całkowicie na oślep, bojąc się, że deszcz wypłucze mi soczewki i wtedy „na oślep” nabierze dosłownego znaczenia. Ale zjechałem niżej gdzie lekko się wypłaszczyło, omijając coś co konturami przypominało drzewo, w końcu mogłem ściągnąć okulary i oczom mym ukazał się bufet. Zjechałem, złapałem cztery ciastka i jazda dalej. Wyjazd na asfalt w Melsztynie i zaraz początek wspinaczki pod ruiny. Jechałem w towarzystwie innego zawodnika, a z góry lały się strumienie wody tworząc na drodze fale. Gdy kilka razy piorun uderzył gdzieś blisko, aż podskoczyłem. Po paruset metrach z asfaltowej ściany trasa odbiła część terenową tejże ścianki. Ale w tym deszczu to już nie był zwykły teren, tylko płynąca z góry rzeka błota. Nie spodziewałem się, że to podjadę, szczególnie, że mnie straszyli ilością procent na tym podjeździe, a tu doszło jeszcze błoto. Ale w końcu agresywne opony pokazały swoją moc i już przestałem żałować, że je założyłem. Wgryzały się mocno w miękką ziemię i nawet nie myślały by się ślizgać. I udało się. Ruiny zdobyte bez podprowadzania. Ale to nie tego podjazdu bałem się najbardziej, a wąwozu który następował kilkaset metrów za nim. Rozpędzony po asfaltowej drodze prowadzącej od samego zamku, gdy spostrzegłem ów wąwóz od razu wyhamowałem. Musiałem się psychicznie przygotować na niego. Może gdyby było sucho to bym się nawet nie zastanawiał, ale w tych warunkach, gdy płynęła nim rwąca rzeczka i nie było widać co jakie niespodzianki czekają na koła pod wodą, to odpuściłem. Powoli, podpierając się jedną noga o skarpę, stoczyłem się, dosłownie, powoli przez całe 260m jego długości, na koniec wpadając jeszcze w powstały u dołu „staw”. Nie było prędkości, więc musiałem rower przepchać zanurzony po osie. Sam czas zjazdu pokazuje jak wolno mi to poszło: 3:23, w porównaniu do 54s najlepszego dziś zawodnika. Ale jeszcze wyrównam z nim rachunki w lepszych okolicznościach pogody.

Za wąwozem jeszcze kawałek po błocie i na asfalt. Ale tylko na moment, by zaraz skręcić w lewo i rozpocząć długą wspinaczkę do Czarnego Lasu. Przynajmniej liście chroniły odrobinę przed deszczem. Ale tu także z góry płynęły błotne rzeki. Człowiek już kompletnie przemoczony, więc było mu wszystko jedno czy leje się z góry czy z dołu. Na szczycie mijamy dwa duże cmentarze z I Wojny Światowej i zaczyna się lekki zjazd przechodzący w stromą ścianę w dół po śliskiej glinie. Ciężko utrzymać tor jazdy, bo rower jedzie gdzie go fantazja poniesie, opony zalepiły się kompletnie, że klocków nie widać, więc pozostaje bardziej liczyć na szczęście niż na własne i tak słabe umiejętności zjazdu. I udaje się nie zaliczyć gleby. I jak zawsze po zjeździe musi następować podjazd, zwłaszcza na tak interwałowej trasie, więc zmagamy się z kolejną leśną ścianą. Międzyczasie przestaje już tak bardzo padać i wszystko zaczyna parować tworząc między drzewami kłęby mgły. Wyjeżdżamy z lasu na asfalt w miejscowości Gwoździec gdzie już praktycznie nie pada i robi się co raz cieplej. Po przecięciu głównej drogi wpadamy na szuter ciągnący się ok 3 kilometrów lekko w górę, a kończąc asfaltem wylanym tu pośrodku pól w niewiadomym mi do dziś celu. Na szczycie po minięciu punktu kontrolnego mamy oczywiście kolejny zjazd, najpierw łąką, potem lasem gdzie na rozmokniętej ziemi rower przyjemnie tańczy, ale wszystko pod kontrolą, da się go opanować, a nawet daje to niezłą frajdę. Kawałek podjazdu szutrem, by wyjechać na asfaltowe serpentyny w Jaworsku. Jest okazja by napić się wody, ale bidony toną w błocie, więc płuczę ustnik jednego wodą z drugiego i gaszę pragnienie. Tutaj jadę chwilę i ucinam sobie pogawędkę z zawodnikiem, który dzień wcześniej jechał dystans Hell na Tatra Road Race, a teraz jeszcze startuje na dystansie Full. Ok. Wychodzę, nie mam więcej pytań ;] I właśnie zaraz za serpentynami, na szczycie następował rozjazd dystansów, więc każdy z nas pojechał w swoją stronę.

Kolejny zjazd lasem i kolejna warstwa błotka na całym ciele. I po co płacić za wizyty w SPA, jak można przyjechać na maraton?! Z lasu, polną drogą wyjeżdżamy w Grabnie, gdzie tylko przeskakujemy przez główną drogę i kierowani przez strażaków wbijamy między domy. Początek kamienisty, potem trawiaste wyboje, na których przy zrzucaniu na 22T spada mi łańcuch, ale ruch ręką i już jadę dalej. Tutaj szutrem wśród zbóż z widokiem na okoliczne wzniesienia, przez które właśnie prowadziła trasa.

Do mety jakieś 10 km, deszcz już nie pada, a błoto na całym ciele szybko wysycha. Idealny moment bo w tym miejscu ustawiło się aż dwoje fotografów :D Za drugim, a właściwie drugą (dzięki Sylwia za super zdjęcie :) ), bardzo błotnisty zjazd wyjeżdżoną traktorami koleiną gdzie jestem bliski spotkania z ziemią, ale jakoś wychodzę z opresji, ale puls skoczył do maksimum. Wyjazd na asfalt, krótka wspinaczka i zjazd do Grabna. Do mety coraz bliżej, więc włącza się adrenalina i rywalizacja. Jak tylko ktoś pojawia się w zasięgu wzroku, zaczyna się mocniej kręcić, by go dogonić. W Rudce z asfaltu skręcamy jeszcze na ostatni terenowy podjazd długa prostą, by potem zacząć już pędzić do mety niemal cały czas z górki. Jeszcze żeby nie było tak kolorowo, kilkaset metrów lasem i przez Ratnawy. Tam niestety na wąskiej drodze blokuje mnie Passerati w TDI, a z tyłu już goni mnie jeden zawodnik. Nie mam jak wyprzedzić blaszaka, dopiero na trzecim zakręcie omijam go poboczem, ale konkurent już siedzi mi na kole i po chwili wyprzedza. Próbuję jeszcze gonić, ale widać, że jedzie w trupa. Utrzymuję stały dystans do niego i po kilku ostatnich zakrętach w wąskich uliczkach na metę wpadam 7s za nim. Okazał się być z mojej kategorii, więc spadłem o jedno oczko. I mimo tego sprintu pod koniec, do złamania bariery 3 godzin brakło 55 sekund. Pewnie też przez te ponad 100 zdjęć ;] Ale to następnym razem, bo następny będzie na pewno :D

Na mecie kawka i swojskie jadło: kasza z mięsem i kiszony ogórek, tak dla odmiany od makaronów czy pierogów ;) Maraton, który zapowiadał się na szybki, spokojny i przede wszystkim suchy, przerodził się w ekstremalna walkę o przeżycie. I bardzo mnie to cieszy, bo w końcu mogłem się spróbować w warunkach innych niż idealne ;)


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0