Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
ZMIANA to jeden ze skuteczniejszych bodźców treningowych, przynajmniej w moim przypadku. Dzięki mojemu głównemu sponsorowi Serwis Bajka zmieniłem rower na fulla Yeti i zdecydowałem się przygotować do jednego z trudniejszych, międzynarodowych wyścigów etapowych MTB Carpathian Epic. Wraz z trenerem Hellmost – twój trening moja pasja zastanawialiśmy się nad wyścigiem kontrolnym i wtedy pojawił się pewien pomysł. O etapówce na Kaszubach dowiedziałem się od szwagra w ubiegłym roku. Kiedy otrzymałem oficjalne zaproszenie na imprezę od Fundacji Jeppesena, dłużej się nie zastanawiałem. Zapisałem się na listę uczestników i kontynuowałem zimowe przygotowania. W tym czasie udało się spotkać z ekipą firmy Jeppesen na torze kolarskim w Pruszkowie i zrealizować małe zgrupowanie. To nasza coroczna tradycja – wspólne treningi pod dachem i obżeranie się pizzą, kiedy na zewnątrz śnieg i mróz. Bardzo pozytywni ludzie, świetna firma.
Kaszuby jak i okolice Trójmiasta to raj dla kolarzy, zarówno w odmianie MTB jak i dla szosowców. Pod kątem trudności trasy, wiedziałem czego mogę się spodziewać. Wielką niewiadomą była dla mnie forma rywali oraz ostateczna lista startowa. Wiedziałem, że jednym z pretendentów do zwycięstwa będzie Bartosz Banach, były zawodowy kolarz, obecnie zawodnik w triathlonie oraz kolarstwie, trener, ikona polskiego sportu. Niektórymi rozwiązaniami jego treningu siłowego i funkcjonalnego mogłem inspirować się w zimowo-wiosennych przygotowaniach i wiem, jak dużo mi dały.
Dość opisów, staję na starcie. Dzień pierwszy to czasówka, mam do przejechania ok. 20 km i okolice 500 m w pionie, więc będzie interwałowo. Trzydzieści minut przed moim startem nadciąga burza i zalewa wszystko w okolicy. Rezygnuję z rozgrzewki i czekam pod dachem. Nadchodzi pora na mnie. Zjeżdżam z rampy zjazdowej i rozpoczynam wyścig z czasem. Pierwszy krótki podjazd, po nim zjazd, dojeżdżam do lasu, deszcz leje, trudny podjazd, zaczynam wspinaczkę, robi się coraz bardziej stromo. Co jest?! Nie da się jechać. Wbiegam! Kolejny zawodnik za mną. Co jest?! To nie trasa! Wściekły wracam, kolejne skrzyżowanie, ktoś krzyczy jak jechać. Odpalam. Po trzech kilometrach doganiam szwagra który startował minutę po mnie, też pomylił, ale wcześniej zawrócił. Ale muszę mieć stratę! Cisnę ile mogę, dojeżdżam do mety. Strata do najlepszego czasu to około 5 minut (zawodnik krótszego dystansu) strata do lidera, okolice 3 minut. Mając w głowie sekundy przez które przegrałem pudło na Bike Adventure zaczynam się martwić. Wieczorem zapada salomonowa decyzja organizatora: nie uwzględnimy czasów z pierwszego dnia. Uff, idę spać. Kolejnego dnia czeka nas 70 km i ok. 1000 km w pionie.
Następny dzień lekko dżdżysty, stajemy na starcie, jeszcze nikt nie wie jak mocni są rywale, to pierwsza nasza bezpośrednia konfrontacja. Spodziewałem się trudniejszej i przez to mniejszych prędkości, jednak średnia pokazuje, że wyścig skończy się w okolicach 2,5 godziny. W ostatniej części trasy następuje nagromadzenie podjazdów i tam atakuję. Ku mojemu zaskoczeniu, nikt nie utrzymuje koła, więc poprawiam i w dobrym tempie dojeżdżam do mety, tym razem bez przygód. Mam ok. 4 minut zapasu nad kolejnym w tym dniu Bartoszem. Czuję się świeżo, wyścig był krótszy i mniej męczący niż zakładałem. Jak tak dalej pójdzie to dużo mniej zdrowia tu zostawię niż na poprzednich etapówkach. Ale nie ma się co podpalać, idę spać.
Dzień trzeci, etap „królewski” ma mieć ok. 65 km i troszkę ponad 1000 m w pionie, tym razem podjazdy rozłożone bardziej równomiernie na całej długości trasy. Mam w głowie pewien pomysł. Dłuższe podjazdy znajdują się w okolicach 30 oraz 50 km. Na tym drugim już może nie być „drugiej szansy” więc mocniejszą jazdę rozpoczynam na pierwszym z podjazdów. Zostajemy we dwóch z Bartkiem. Zaczynam się zastanawiać co zrobić, żeby pozbyć się rywala. Ok, obieram strategię na rwanie i dokładam na każdej hopce i każdym krótkim podjeździe. Jedziemy naprawdę mocno, po dwóch godzinach mam już galaretę w nogach, ale postanawiam atakować ostatni podjazd. Bartosz nie odpuszcza, jazda jest naprawdę do odcięcia, na wypłaszczeniach nie mam siły kręcić, jednak nadal atakuję każdą możliwą przeszkodę w terenie. Bartek jest wciąż obok, bez szans na urwanie. Na ostatnim zjeździe przeskakuje przed moje koło i w tej konfiguracji dojeżdżamy do mety. Moja strata czasowa z tego dnia jest minimalna, pozostaje przewaga z dnia poprzedniego. Nogi jednak są mocno wyeksploatowane dzisiejszą szarpaną jazdą, zaczynam się zastanawiać co ten organizator wymyśli na ostatni dzień rywalizacji i co zaproponować mojemu rywalowi…
Ostatni dzień. Zazwyczaj na wyścigach etapowych w jakich miałem okazję startować, główną trudnością ostatniego dnia było zmęczenie poprzednimi dniami rywalizacji a sama trasa była podobna lub łatwiejsza niż poprzednie dni. Jeśli ktoś myślał, że i w tym przypadku tak będzie to srodze się zawiódł. Ostatni dzień to ściganie na bardzo ciężkiej i technicznej rundzie, którą pokonywać mieliśmy sześciokrotnie. „Klasyczne XC” ktoś pomyślał i przyklasnął, brawo! A nie! Figa! Bo runda pokonywana w rekordowym tempie to było 30 minut z lekkim plusem. To daje ponad trzy godziny ścigania. Do tego dodajcie 2 tys w pionie na tych 60 km i macie wyścig rodem z polskich gór! Dobra, nie ma żartów, stajemy na starcie. Od początku Bartosz odpala rakietę. Ja trzymam koło do momentu aż przerzutka nie wyłapuje jakiegoś patyka. Kurde, 20 sekund straty, gonię, ale jest bardzo mocno. Na pierwszej rundzie już rywal zaczyna znikać z oczu. Rozpoczynamy drugą rundę, gubię trasę w jednym miejscu, przez własne gapiostwo, Bartek tempem dokłada mi trzy minuty, kolejne półtorej dokładam sobie na własną prośbę. W tym momencie zaczynam myśleć. Zacznij jechać równym mocnym tempem, powtarzam w głowie. To nie jest XC, to arcytrudny maraton na trzy godziny! Kolejne okrążenie. Bartek ma taką przewagę, że obecnie wygrywa generalkę. Kibice szaleją, organizator wrzuca relację z naszego wyścigu, motocyklista filmuje nas w czasie rywalizacji. Spokojnie, mówię do siebie, poczekaj na ostatnią godzinę i wtedy zaatakujesz, wytrzymaj. Kolejne krążenie i urywam minutę. Jest dobrze. Zbliżają się ostatnie kółka, czuję że mam zapas pod nogą i w tym momencie mogę zaatakować. Kluczowy, kilkuminutowy podjazd pokonuję w bardzo dobrym tempie i wjeżdżam na ostatnie okrążenie. Będzie ono rekordowe pod kątem mocy i czasu przejechanej trasy. Każdą bandę już znam na pamięć, lecę. Podjazd wjeżdżam bardzo dobrze, kadencja wciąż rośnie, jest szybko. W połowie niweluję przewagę którą wypracował Bartek, mijam go i samotnie zaczynam podążać w kierunku mety. Moja żona patrzy na bufecie i nie widzi. Nie widzi że to ja, że jestem pierwszy! Pełny gaz do mety, wygrywam ten szalony etap oraz cały wyścig etapowy! Niesamowite, do końca nic nie było jasne, prawdziwa etapówka!
Z całego wyścigu jestem bardzo zadowolony. Organizacja ludzi, którzy specjalizują się w imprezach triathlonowych to całkiem świeży powiew na scenie MTB. Codzienne relacje wrzucane tak szybko, że nie zdążyłem dojechać na kemping czy wywiady z czołowymi zawodnikami, budowanie napięcia w social mediach. To fantastyczne, jak dobrze można wykorzystać sponsorów i dobrze podkręcać markę własnej imprezy. Jestem tym tak urzeczony że odpuszczam nawet temat oznakowania trasy w pierwszym dniu. Zresztą organizator za to przeprosił, postawił wszystkim piwo i biznesowo zamknął dzioby :) To lubię!
Bardzo dziękuję Serwisowi Bajka za bezbłędne przygotowanie sprzętu, trenerowi Marcinowi Piekiełkowi za jego ogrom pracy, chłopakom z Yeti Cycles Polska za pomoc w organizacji roweru do ścigania oraz oczywiście Fundacji Jeppesena za zaproszenie w ten przepiękny region Polski. Mam nadzieję na kolejne, udane projekty w Waszym towarzystwie. Koniecznie pojedźcie na Kaszuby w te wakacje!
COMMENTS