Redaktor #mtbxcpl donosi – MTB Cross Maraton, Daleszyce

HomeRelacje

Redaktor #mtbxcpl donosi – MTB Cross Maraton, Daleszyce

Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA


W Daleszycach byłem trzy razy. Zawsze startowałem na średnim dystansie, który w tym cyklu nazywa się FAN. W 2012 roku, po trzech lata startowania w maratonach na Mazowszu postanowiłem zmierzyć się z górami, świętokrzyskimi, bo do tych mam najbliżej. Już wtedy, 7 lat temu, cykl MTB Cross Maraton, do dziś potocznie nazywany ŚLR, owiany był legendą kultowych tras. Ku memu zdziwieniu 38 km pokonałem bardziej w mazowieckim niż górskim tempie. Rok później wracam do Daleszyc, gdzie organizator dołożył 4 km. To nie może być jakieś powalające wyzwanie ponad to co było rok wcześniej. A jednak! Na metę docieram w czasie prawie dwukrotnie dłuższym – jadę prawie cztery godziny. Dziś już nie pamiętam niuansów zmian na trasie, ale gdzieś tam majaczy mi we wspomnieniach Zamczysko. Niezrażony wracam do Daleszyc w 2014 roku by zmierzyć się z tą miejscówką ponownie – trasa wydłużona o kolejne trzy kilometry, do 45, a ja pokonuję ją w niespełna trzy i pół godziny. Od 2015 roku startuję dużo mniej i sporadycznie. Na MTB Cross Maraton nie zaglądam latami. Aż do teraz.

Kupiony przeze mnie w lutym 2018 GT Zaskar rok później ma dopiero tysiąc kilometrów na liczniku i co gorsza, ani razu nie widział gór, więc pojawia się myśl, żeby znowu zajrzeć w Świętokrzyskie. Na celowniku start w Chęcinach, a ponieważ zawsze podkreślam, że raczej startuję w zawodach aniżeli się ścigam w maratonach, to myślę o starcie na najdłuższym dystansie, Master. Tak żeby się naprawdę ujechać i żeby mi starczyło “na dłużej”. W wieczór poprzedzający maraton w Chęcinach szukuję rower, ładuję węgle, ale sprawy rodzinne powodują, że w niedzielę rano muszę podjąć decyzję o odłożeniu tego startu. Jeszcze z większą determinacją patrzę w kalendarz i kolejne zawody z serii MTB Cross Maraton – kultowe Daleszyce. Ponownie kiełkuje we mnie myśl, żeby zmierzyć się z najdłuższym dystansem – 63 km i niespełna 1500 metrów to nie brzmi jak mission impossible. Tym bardziej, że pogoda na weekend zapowiada się co najmniej dobrze.

Jednak im bliżej weekendu, tym prognozy gorsze – niższa temperatura to sumie nie problem, może być nawet trochę przyjemniej dzięki temu. Ale opady, i to intensywne, weryfikują mój zapał i ostatecznie w piątek informuję organizatora, że decyduję się na powrót do korzeni – po 5 latach przerwy zmierzę się z trasą Fan.

Wyjazd z Warszawy o 8 rano, tak żeby dotrzeć na miejsce na godzinę przed startem i na spokojnie wszystko ogarnąć. Na Mazowszu nie pada, ale podczas śniadania zerkam na radar pogodowy i zarówno nad Małopolską, jak i Świętokrzyskim widzę jedną wielką chmurę deszczową. Motywacja siada, ale decyzja podjęta, trzeba jechać. Tym bardziej, że w sumie nas znajomych jedzie kilka osób, więc nawzajem się (de)motywujemy ;)

Jeszcze przed Kielcami zaczyna się równy opad. W Daleszycach i okolicy pada od kilku godzin. Teoretycznie w całym kraju susza, więc w lesie nie powinno być tak źle. Nie chce się wychodzić z auta, szybka wizyta w biurze zawodów i powrót do suchego oraz ciepłego wnętrza samochodu. Przebieram się naprawdę w ostatniej chwili i bez rozgrzewki staję na starcie dosłownie na 2-3 minuty przed startem. Cały czas pada. Organizator lituje się i strzał startera minutę wcześniej rozpoczyna rywalizację. Warto wspomnieć, że od pół godziny na trasie są już zawodnicy z dystansu Master.

Początkowe dwa kilometry po asfalcie od razu rozciągają stawkę i w zasadzie każdy jedzie swoje, bo wie, że to nie będzie łatwy dzień. Pierwsze metry po lesie utwierdzają w przekonaniu wszystkich, że susza w tym terenie jest już tylko i wyłącznie wspomnieniem. Podłoże jest mokre, dobrze nasiąknięte i trzyma jak należy. Pokonujemy pierwsze podjazdy i zjazdy. Mam wrażenie, że kilometry na liczniku jakoś dziwnie szybko przybywają jak na tę trasę. Docierając do pierwszego bufetu na 13 km mam jeszcze średnią oscylującą wokół dużych nastu km na godzinę, a pamiętam że moje najgorsze Daleszyce w 2013 jechałem ze średnią 10 kmh. Mój optymizm jednak znika z każdym kilometrem, bo – bezmyślnie – wyposażony w Racing Ralphy muszę się mierzyć z pchaniem roweru na coraz to bardziej stromych i przede wszystkim błotnistych sztywnych fragmentów podjazdach. O ile Eagle 34×50 wspierany przez moje nogi bez problemu daje radę wszystkim stromiznom, o tyle z przyczepnością jest coraz gorzej. Kilometry przybywają coraz wolniej, średnia spada mi poniżej 15 kmh. Docieram na Zamczysko, gdzie czeka na mnie kolejny kamienisty podjazd , który wymaga nie tylko siły, techniki ale i czujności, żeby nie rozciąć opony. To najdalej położone miejsce na trasie, więc defekt w tym miejscu byłby podwójnie bolesny. Wspinaczka na Zamczysko premiowana jest kilkoma fajnymi zjazdami, niestety mój rower, nawet kiedy nie dotykam hamulców, na zjazdach tańczy. Wszystko przez opony, które zachowują się jak slicki. Na mecie słyszę, a potem na FB czytam, że wielu z moich znajomych zaliczyło mnóstwo upadków. Ja szczęśliwie ani jednego, i po cichu wmawiam sobie, że to pewnie zasługa całej jesieni i zimy spędzonej na przełaju. Cienka cyclocrossowa opona nie wybacza błędów.

Runda do Zamczyska i z powrotem to raptem 9 km, która zaczyna się i kończy tym samym bufetem na 20 i 29 km. Jednak te 9 km dłuży mi się niemiłosiernie. Po jednym ze zjazdów kolejny raz pod górę pokonuję całą drogę z buta, bo błoto jest prawie do kostek. Próbuję kilkukrotnie wsiąść na rower, ale za każdym razem kończy się na mieleniu w miejscu. W tym miejscu zaczynają mnie powoli wyprzedzać kolejni zawodnicy z dystansu Master, którzy mieli dodatkowe prawie 20 km po terenach jeszcze dalej wysuniętych na wschód niż Zamczysko. A kilometry na moim liczniku przybywają coraz wolniej. Cały czas pada.

Ostatni bufet, wieńczący przeprawę przez Zamczysko. Spokojnie zatrzymuję się, uzupełniam płyny, jem ciastka i owoce, nie spieszę się. Do mety niby już tylko 15 km. Po cichu liczę, że najgorsze interwały za mną, choć pamiętam, że płasko na pewno nie będzie. Średnia zjechała mi poniżej 13 kmh, jestem na trasie od prawie trzech godzin. O jeździe w grupie nie ma mowy, każdy jedzie swoje, tasujemy się z jednym zawodnikiem nawzajem motywując. Ja jestem mocniejszy na podjazdach, on na prostych, na zjazdach jedziemy w podobnym stylu. Niektóre są bardzo błotniste i trzeba naprawdę uważać, inne są twarde i szybkie, i też trzeba uważać, bo zmęczenie robi swoje. Cały czas pada.

W końcu wyjeżdżamy na szeroką szutrówkę, pojawiają się zielone strzałki najkrótszego dystansu Family, więc w duchu pocieszam się, że już nic trudnego raczej przede mną nie ma. No i nie było, poza bodajże trzy kilometrową zarośniętą trawą polną drogą wzdłuż potoku, która niemiłosiernie mnie wytrząsła. Mam w głowie prosty, asfaltowy dojazd do mety z poprzednich lat. Nic z tego. Tym razem jazda terenowa kończy się chyba 200, może 300 metrów przed metą. Po czterech godzinach w siodle, butowaniu pod górę, z ulgą w końcu przekraczam linię mety, ale nie zatrzymuję się. Jadę od razu do samochodu się przebrać. Mimo, że rower przywiozłem w bagażniku, to nie mam ochoty teraz go myć, wrzucam go na dach i wracam do domu nie korzystając z zaplecza przygotowanego przez organizatora. Cały czas pada.

Po drodze myślę – nie dość, że z własnej woli, to jeszcze człowiek za to płaci – organizatorowi, a potem serwisowi za przegląd roweru. Wydaje mi się, że mam dość na dłużej. Wracając do Warszawy, zdecydowanie szybciej niż myślałem, pojawia się w głowie domowy kalendarz i szukanie kolejnego wolnego “slotu”, który można będzie wykorzystać na start…

Do zobaczenia na trasie!


Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie także dzięki Tobie! Spodobał Ci się przeczytany tekst? Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i dzielić się pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0