Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Sezon wchodzi w końcową fazę. Wałbrzych w tym roku to 9 z 11 edycji Bikemaratonu. Na tym etapie organizator postanowił nie zaskakiwać i postawił na sprawdzone. Rejony mają swój niepozorny urok. Lokalnym górom brak epickości Karkonoszy, czy wyższych pasm Beskidów, ale trudno odmówić im charakteru. Łatwo tu wyznaczyć wyczerpującą, interwałową trasę pełną podjazdów i zjazdów, gdzie wymagana jest technika. Była i jest to lokalizacja godna Mistrzostw Polski. Wyznaczona tym razem trasa minimalnie odbiega od dwóch poprzednich edycji. I bardzo dobrze, bo wcześniej zdarzały się tu trasy, którym Bike Maraton zawdzięcza co najmniej paru hejterów – szybkie, szutrowe, technicznie łatwe, ale niebezpieczne. Wycięto jedynie końcowy trudny i techniczny fragment po szlaku niebieskim z Chełmca, który zresztą w tym roku nie był już przejezdny przez powalone i nieuprzątnięte przez nikogo pnie drzew.
Nawet nocne i poranne deszcze nie zepsuły mi nastawienia. Przy tegorocznych suszach gwarantowało to tylko tak naprawdę jeden plus – nie będzie pylić. Start przy lokalnym kompleksie sportowym na który składają się boiska, hale sportowe i aquapark nie dość, że totalnie przeczy wizerunkowi Wałbrzycha, jaki w głowach wielu rodaków tkwi – biedaszybów, miasta ubogiego, zniszczonego czy upadłego, ale co kluczowe dla uczestników zapewnia super infrastrukturę – łazienki, szatnie, toalety, parkingi, myjki, wszystkiego dostatek. W sektorach startowych napotykam na wiele znajomych twarzy i mimo przerwy od ścigania w ostatnim czasie humory nie tylko mi dopisują. Co mnie martwi jedynie, to że dwa razy w tym tygodniu próbowałem wyjść na trening i było krótko mówiąc słabo. Noga nie podawała to za mało powiedziane. 11 – ruszamy, trasa na początek prowadzi lekko pod górę, ja planuję giga, więc nie rwę się, ale trochę zaczyna mnie martwić to kto i jak łatwo zaczyna mi uciekać. Coś jest nie tak. Zbroję się w cierpliwość i czekam na mocniejsze nachylenie terenu. Przychodzi ono szybko i ruszam do ataku. Odbudowuję pozycję, ale czuję straszny opór w nogach. Skąd to? Jak się okazuje, warto przy obciążeniu organizmu brać pod uwagę nie tylko i wypady rowerowe, ale i wszelki wysiłek. Tygodniowe wakacje i zwiedzanie od rana do wieczora zrobiły swoje. Brakuje świeżości. Na szczęście jestem tu, żeby się bawić, trasę znam i lubię, więc humor nadal super! Wiem, że dziś żadnego podium w nawet najmniej znaczącej kategorii nie wywalczę i spokojnie mogę skupić się na frajdzie z jeżdżenia. Na pętli mega są tu zjazdy i podjazdy, które w moim osobistym rankingu klasyfikują się jako legendarne, nawet jeśli krótkie – zjazd zielonym szlakiem „z trójgarbu do bacówki”, ścianki na sam Trójgarb i zjazd ze szczytu. Na tym pierwszym masa korzeni po prowadzącym lekko w dół trawersie i na deser ostra przecinka w dół z wieloma liniami jazdy do wyboru, na tym drugim z kolei zazwyczaj tylko jedna linia, stroma i non stop walka o przyczepność na sypkim podłożu i prędkość w kolejnych zakrętach. Frajdę mam niesamowitą, ale nogi słabe, nie jest lekko. Z każdym kilometrem jest już tylko ciężej.
Zbliżam się do rozjazdu mega/giga i czas podjąć decyzję. Przede mną w tym sezonie jeszcze parę startów, w nogach akumulatory wyczerpane i rozsądek karze się wycofać. Zjeżdżam na mega. Zmuszanie organizmu w takiej sytuacji do dalszej walki kompletnie nie ma sensu i czuję, że tylko pogorszyłoby sytuację. Wyjeżdżam na otwartą polanę, podziwiam widoki, jadę już kompletnie bez spiny, więc tętno schodzi w dół. Wtem napotykam kolegę z teamu, który prowadzi rower. Nie tylko mi się dzisiaj nie udało, ale tak to bywa w maratonach MTB. Starty, kiedy coś nie pójdzie po naszej myśli i popsują nam nasze plany bądź marzenia zdarzają się raczej regularnie i trzeba być na to gotowym. Zwalniam do tempa podbiegów kolegi, gadamy sobie na luzie uważając tylko, by nie zajeżdżać nikomu drogi. Samemu się sobie dziwie, jak mogą nam w sytuacji takiej „porażki” tak dopisywać humory. Może to dlatego, że na takim etapie, po kilku godzinach jazdy na wrześniowych zawodach zazwyczaj ma się wszystkiego dosyć i w tajemnicy przed światem planuje się porzucenie kolarstwa? ;) Chyba tak, bo mnie te przeżycia tylko skłaniają do tego, by spróbować jeszcze raz – wystartować w jeszcze jednych zawodach, zaplanować kolejny sezon. I oby w tym 2019 trasa tutaj była taka sama, może uda się przywrócić zjazd z Chełmca a i samym zawodom rangę UCI bądź Mistrzostw Polski. Wałbrzych – jestem fanem!
COMMENTS