Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Siła płynie z gór, tak mówi reklama piwa, tak podpowiada mi Tata, tak samo mój wewnętrzny głos. Udałem się po kolejną przygodę do masywu Babiej Góry, nowych terenów, by odkrywać, zdobywać, doświadczać. Choć kręciłem się już nieopodal podczas Beskidy MTB Trophy 2018, to jednak miejsca te miały w sobie coś odmiennego i warto było tego zakosztować. 4 dni w malowniczych miejscówkach: Stryszawa, gdzie rozegrał się Prolog i Etap I, Maków Podhalański – Etap II i w końcu Zawoja – jako ostateczne starcie nr III z górami. Moją bazą wypadową była spokojna, oddalona od turystycznego zgiełku Sucha Beskidzka. Mieszkałem u podnóża górki, daleko od innych sąsiadów w domu wypełnionym ciszą, a podwórkiem z zagrodą dla baranów i ponad dwudziestoma ulami. Niedaleko strumyk i towarzyszący szelest drzew. Ha! Lepiej nie mogłem trafić żyjąc przez te kilka dni w harmonii z naturą i wspaniałymi gospodarzami domu, z którymi mogłem dzielić się wrażeniami po rowerowych „uniesieniach”. Nie mogę też zapomnieć o grupie Niebieskich, drużynie z mojej miejscowości, z którą udawałem się na start każdego dnia i te mniejsze „postartowe” podróże do Wadowic, czy po to by łyknąć trochę świeżego „powietrza” w Żywcu :)
Sucha Beskidzka stała się takim epicentrum wydarzeń, z którego rozciągały się coraz to większe przygody. Już pierwszego dnia, gdzie zameldowałem się w biurze zawodów po pakiet startowy i informacje o godzinie startu w indywidualnej jeździe na czas, czułem niesamowitą energię bijącą od innych zawodników. Całkiem nowe twarze, bowiem etapówka ta ściąga sporo osób z centralnej Polski i Beskidów, stanowiły dla mnie okazję do zawiązania nowych przyjaźni i sprawdzenia się we wspólnych zmaganiach z górami.
Dzień 1: Prolog przypadł na g. 15.04… to ruszamy! Para buch! Od pierwszych sekund, lekkie zagotowanie i zapieczenie na samym początku były dla mnie nowością, bowiem organizm mój zwykle potrzebuje spokojnego rozruchu a tu taki ogień od startu do mety. No nic, trzeba sobie z tym poradzić, w końcu te 7km nie będą trwać wiecznie i nawet taki zapiek w nogach na przyszłe dni może się przydać ? Z każdym zakręceniem korbą szło coraz lepiej, napięcie i stres opadł i można było próbować łapać oddech. No cóż, sposobności tej nie miałem, jak chciało się dać z siebie wszystko i przyjechałem na metę z przepalonym przełykiem i spuchniętymi łydkami do granic możliwości. Ale to było dobre! W dodatku moim oczom ukazał się stół zastawionych ciastami i paletą różnokolorowych barw owoców, co stanowiło dodatkowe zaskoczenie przy tak syto wypełnionym bufecie. Kończymy chwilkę poniżej 27 minut. Jest dobrze?
Etap I: Styszawa –– walka bez wyglądania na następnie dni.
Założenie było takie, żeby jechać od początku na pełnym gazie z lekkimi przerywnikami na kontrolowanie wysiłku. Pierwsze wrażenia z trasy były takie, że pełna jest zjazdów w formie kolein lub rynien, gdzie należy obrać odpowiedni tor i mocno pracować ciałem nad utrzymaniem równowagi. Wymagające i śliskie, pełne kamieni, trochę nie do okiełznania, ale w końcu przypominające pure MTB. Podjazdy były również techniczne, nie brakowało trawiastych singli, leśnych ścieżek, czy od czasu do czasu szerokich szutrów. Całość zwieńczona sporym zmęczeniem, ale i satysfakcją, gdy na wynik pracuję z mocnym zawodnikiem już na ostatnich 10 kilometrach i docieram z nim na metę na 6 miejscu Open i 2 w kategorii. Czuję się szczęśliwy i wyglądam na przyszłe dni z wiarą w swoje siły.
Etap II: Maków Podhalański – i jak tu nie kochać Beskidów!
Całe to ściganie to tylko otoczka dla górskich wojaży. Owszem, rywalizacja i walka jest mi jak najbardziej potrzebna, żeby zapewnić jeszcze większą satysfakcję z popełnienia tych wszelkich starań i zostawieniu ostatnich potów na trasie. Ale największą nagrodą jest spotkanie z górami, wymagającymi, kapryśnymi, pełnymi niespodzianek. Gdy wpadamy po ciężkim asfaltowym uphill’u ciągnącym się od samego startu w teren, wówczas zaczyna się prawdziwa przygoda. Długie, zakręcone, siłowe podjazdy. Ślisko, trzeba czytać teren, położenie kamieni i wybrać tą najwłaściwszą ścieżkę, by nie zaboksować i stanąć ze zdziwieniem, że pozostaje teraz tylko pchać rower pod górę. Tego dnia do przejechania były dwie pętle dystansu ½ Pro. Myślałem, że gdy udam się na drugą rundę, będę marudzić w myślach, że to nuda i po co ja to robię, skoro czeka mnie powtórka tylko przy jeszcze większym zmęczeniu. Myliłem się, ani na chwilę nie żałowałem swojego wyboru i z przyjemnością czekałem na powtórkę zjazdów, które były tuż przed wjechaniem na asfalt prowadzący do mety. Goniłem, będąc goniony przez innych zawodników. Walczyłem o utrzymanie pozycji, będą w walce z samym sobą. Czułem się na tyle silny, żeby samotnie przemierzać tą drugą pętlę z oddechem na plecach, lecz z triumfem przede mną, gdy przekraczałem linię mety, broniąc pozycji i stając na 2 msc w kategorii (7 Open). Strzelałem euforią, odbierając takie same pociski pozytywnej energii z innych stron. Ponadto, atmosferę podkręcał jeszcze bufet wypełniony regionalną kuchnią, tłustym smalcem, boczkiem, za którymi przepadam. Całość w akompaniamencie ludowej muzyki! Bomba!
Etap III: Zawoja –ostateczne tarcie i prawdziwy pojedynek z górami
Najpierw długi przejazd przez Zawoję, jako miejscowość rozciągniętą na 18stu kilometrach i poszukiwanie adresu pod nr 3000, gdzie mieściło się miasteczko zawodów. Pogoda dopisuje, choć całą noc padało i wiadomo było, że sucho nie będzie (podobnie jak w poprzednich dniach – ach Beskidy!). Ważne, że promienie słońca rozgrzewają atmosferę i można z uśmiechem stanąć na starcie, wyczekując ostatnich zmagań. Rozpoczynamy asfaltem i w peletonie przemierzamy pierwsze kilometry. Już po 2.5 km zachodzi tasowanie zawodników i trafiam do silnej grupki znajomych twarzy. Uphill do 15km wchodzi w nogi, nie są już tak rozluźnione i gotowe na ciągłe spinanie mięśni, co kończy się uciekającą czołówką i lekkim niepokojem w głowie. Dobra! „Spokój w głowie, porządek musi być”- pomyślałem. Musiałem przyjąć taktykę na jazdę swoim tempem, bez niepotrzebnych zrywów, bo etap zapowiada się ciężki, choć krótki. Na 18km wydarza się jednak coś co szybko sprowadza mnie na ziemię. Tak dosłownie! Po tym jak wbiłem się w koleinę na zjeździe, nie miałem pomysłu na wydostanie się z niej i próbowałem tylko utrzymywać równowagę. Niestety zabrakło koncentracji i lada chwila, wyhamowywałem twarzą na trawie, uff, całe szczęście to była tylko trawa. Pozbieranie się trwało kilka minut, otrząsnąłem się z upadku, naprostowałem kierownicę i ruszyłem dalej z lekkim niedowierzaniem, że mogłem do tego dopuścić, tracąc swoją grupę. Przede mną rozjazd i myśl, żeby udać się wcześniej do mety…. Łuk brwiowy daje się we znaki, strefa komfortu już dawno pozostała gdzieś z tyłu, ale wewnętrzny głos powiedział NIE! Udałem się na dystans PRO, jadąc tak, by utrzymać wysoką lokatę w generalce. Samotnie przemierzane kilometry nie były łatwe, ale na jakieś 10km przed metą udało się „łyknąć” dwóch zawodników, nie widząc gonitwy z tyłu, co cieszyło, że utrzymuję dobrą pozycję. Cieszyło jeszcze bardziej to, że na swojej drodze spotkałem niebywale trudne technicznie zjazdy. Najpierw jazda z potokiem przykrywającym kamienie, następnie rynny wypełnione kamieniami, a na koniec jazda singlem tuż po ponownym złączeniu z krótszym dystansem. Jeszcze raz PURE MTB i bolące dłonie, aż do chęci puszczenia kierownicy od zmęczonych rąk. Ha! Jestem w domu ? . Nie pozostało nic innego niż zapomnieć o bólu doskwierającym po upadku i jechać szczęśliwym do mety. Wróciłem z tej bitwy spełniony. Bycie na 110% każdego dnia nie jest łatwe i uroki etapówki mają to do siebie, że potrafią upodlić niejednego, by następnie wzmocnić człowieka tak, by poczuł się silniejszy nie tylko w sferze rowerowych doświadczeń. Choć tego dnia przyjechałem 3 w kategorii i 19 open, uplasowałem się w generalce na 12 msc i 2 w M1, dało mi uczucie jeszcze większej werwy po trudach walki i bliznach, jakie po niej pozostaną.
Dziękuję przede wszystkim Organizatorowi za niebywałą atmosferę zawodów, za te polskie smaki na bufetach, uśmiechy i full empatię do innych. Wisienką na torcie były oczywiście trasy, do których już chce się wracać. Moja ekipa Niebieskich też spisała się na medal! Drużyna Mitutoy’ków równie mocno wspierała dobrym słowem. Wszyscy staliśmy się Finisher’ami trzymając Gwiazdę Południa w garści! Z gór bije czyste źródło szczęścia. Mamy to! Do miłego zobaczenia ?
COMMENTS