Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
W poprzednich kilku latach Bike Maraton w Bielawie przedstawiał sobą dokładnie to, za co serią gardzą w internetach miłośnicy „pure mtb”. Szeroko pod górę, potem płasko i szeroko na szczytach, cały czas szeroko i szybko w dół – 90% szutry. Głównym wyróżnikiem była słynna Kalenica – szczyt na głównym paśmie Sudetów na wschód o Wielkiej Sowy. Tym razem, ze względu na brak innych okolicznych edycji jak np. Ludwikowice, organizator zdecydował się wrócić do starej trasy i wcisnąć na niej obie góry. Jedna i druga wiąże się z prawdziwym technicznym i stromym wyzwaniem, więc podjarałem się strasznie.
Bike Maraton ma czasem w zwyczaju wrzucać prognozy pogody. Jak zauważyłem, robi to tylko wtedy gdy boi się spadku frekwencji z powodu zimna czy opadów ;) Hejterzy często marudzili tutaj, że zawodników się oszukuje oferując im obietnicę bez pokrycia w postaci rzekomej jazdy w idealnych warunkach. Tak na pewno nie było tym razem. Mimo kilkudniowych ulew w poprzedzających dwóch tygodniach, w sobotę rano Bielawa przywitała nas piękną słoneczną pogodą, a za sprawą stosunkowo suchej dotychczas wiosny i lata, warunki w terenie również zapowiadały się dobrze.
10:40 – Słońce, fajnie, ale zaczyna parzyć, więc włączam tryb letni. Wrzucam rower do sektora i idę w cień oraz na pogawędki z kolegami z innych sektorów.
11:00 – Ruszamy. Od startu jest stromo i bardzo dużo do podjechania. By dojechać do pierwszego bufetu i rozjazdu mini musimy pokonać ponad 500 m przewyższenia.
11:34 – Jest i bufet, teraz pora na względnie płaski kilometr i potem wisienka na torcie, wjazd na Wielką Sowę. Biorąc pod uwagę, że właśnie zrobiłem całkiem sporo pod górę i od około 40-50 minut cisnę mocno, dziwnie to mówić, ale takie życie gigowca – w oczekiwaniu na ten podjazd się oszczędzałem. Skręcamy w pieszy szlak, wyskakuję kumplowi zza pleców i intensywnie pracuję jadąc wąwozem po sypkich kamieniach i wystających korzeniach. Momentalnie przede mnie wyskakuje kolega na fullu – myślę sobie, że ten to ma fajnie, ale jednak nie :) Minuta i odzyskuję utraconą pozycję. Kolejne 9 minut i cała garstka zawodników teraz już jest za mną. Uwielbiam ten podjazd. Na szczycie biją brawo turyści zgromadzeni w licznym gronie. Przybijam piątkę dzieciakom, zagaduję kumpla z teamu i zjeżdżamy.
12:20 – Mówiłem coś o szutrach w Bielawie? Jestem w szoku totalnym, ale po 1h 20 po pierwszym podjeździe nie ma ich w ogóle, a my zaliczamy mocno techniczny zjazd do Sokolca. Rowerem rzuca we wszystkie strony, kamienie podbijają koła, jest stromo w dół, a zakręty są ostre. Ten sam fragment był już w tym roku na Strefie MTB Sudety w ramach edycji w Walimiu. Różnica? Tutaj dalej podjazd jest poprowadzony w stromym terenie, gdzie w Walimiu było szeroko. Myślę, że powinienem już zdychać ze zmęczenia, ale jakimś cudem jest dobrze. Forma dopisuje.
12:40 – Mijamy kolejne przełęcze, szutry nadal zredukowane do absolutnego minimum.
13:00 – Pierwsza wspinaczka na Kalenicę przede mną. Z jednej strony chcę pobić osobisty rekord na Stravie, z drugiej, jestem dopiero w połowie zawodów. Giga Pure MTB :) Organizatorzy odpowiedzialni za spisywanie zawodników, gdy ich mijam, zastanawiają się, kiedy będzie pierwsza kobieta. Michalina Ziółkowska za mną, to znaczy, że dałem czadu ;)
13:40 – Tutaj Mega ma 3 kilometry do mety, a ci nienormalni z Giga jadą na drugą rundę. Raz się żyje. Mam towarzystwo kumpla z teamu, więc nawet pokonanie po raz drugi początkowych 9 km / 500 m podjazdu nie wydaje się takie straszne.
14:10 – Zbliżamy się do bufetu, nadal razem. Chłopaki z obsługi trochę przysypiają. Nie ma się co dziwić, bo na pętlę wjechała nas ledwo garstka a do tego przerwy między nami gigantyczne. Ja widząc terenowy podjazd i czując rezerwy w siłach, o ile w 3 godzinie wysiłku można mówić o czymś takim, wietrzę okazję i atakuję. Skutecznie. Przewaga nad kumplem rośnie, a ja doganiam kolejnych paru rywali.
14:25 – Kalenica po raz drugi, teraz boli bardzo. Jednak honor zachowałem, podparłem się raz, ale poza tym całość podjechana. Teraz już tylko głównie w dół, trochę dublowania, jeden krótki podjazd i jesteśmy w domu. Inny zawodnik, któremu też jeszcze sił nie brakuje, marudzi strasznie, że co to ten organizator wymyślił z tym podjazdem. Nie wiem, czy on tak na serio, czy jaja sobie robi, mi się to wyzwanie podoba, więc tylko śmieję się pod nosem.
14:50 – Słyszę strzał z tyłu i koło zaczyna się wić w jedną i drugą stronę. Flaczek na 7 km przed metą to nie jest coś, czego bym życzył komukolwiek. Nie poddaję się, wykręcam wentyl, wciskam dętkę, pompuję, wsiadam – 10 minut postoju. Rekord świata to nie jest, ale musi wystarczyć.
Na mecie melduję się po 15 – zmęczony i dumny z siebie jak rzadko kiedy i wdzięczny organizatorowi za trasę, która była niemal równie syta co Szklarska Poręba Ultra a o tyle lepsza, że bez szutrowych wypełniaczy :) Szkoda, że kolejny w kalendarzu jest – Obiszów. Ciężko mi to pojąć, co ta seria tam robi. Ja zrobię sobie przerwę.
COMMENTS