Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Do mojego drugiego startu w życiu w tym wyścigu etapowym przygotowywałem się prawie od początku sezonu. Jednak w tygodniu poprzedzającym start mój udział stanął pod wielkim znakiem zapytania.
Złapało mnie przeziębienie, a dodatkowo pojawiły się problemy z dopełnieniem formalności przedstartowych. W ostatnich kilku dniach przed startem przyjąłem chyba największe ilości czosnku, cebuli, chrzanu i witaminy C w moim życiu, aby w naturalny sposób wspomóc organizm w walce z osłabieniem, katarem i bólem gardła. Dwa ostatnie dni przed wyjazdem spędziłem na testach sprawnościowych na uczelnię, co dodatkowo nie pomogło w przygotowaniach, ponieważ przez zakwasy codziennie miałem problemy ze wstaniem z łóżka. Na szczęście były to tylko problemy z podnoszeniem się, dalsze aktywności fizyczne wykonywałem bez problemów. Z tego też powodu zdecydowałem się na krótki dystans, czego wcale nie żałuję. Wszystkie prognozy pogody zapowiadały opady deszczu podczas każdego etapu. Na szczęście żadne z nich się nie sprawdziły.
Każdy z czterech etapów jechaliśmy w słońcu. Co prawda momentami po błocie i kałużach, bo jednak nocami padało, ale nie utrudniło to zbytnio rywalizacji. Pierwszy dzień to czasówka. Cel był jeden – pojechać jak najmocniej, tak by stracić jak najmniej. Założenie wykonałem do tego stopnia, że na mecie byłem bliski wymiotów. Za to przez spóźnienie na start głównego rywala nadrobiłem do niego trochę czasu. Zwycięzcą okazał się Michał Kamiński, który jednocześnie stał się głównym faworytem na naszym dystansie. Większość etapów wyglądała w ten sam sposób. Na początku asfalt, długi, morderczy podjazd na którym formowała się czołówka. Zazwyczaj była to nasza czwórka z krótkiego dystansu, czyli Ja, Michał, Mateusz Maciążka i Adrian Boruta. Najmocniejszy z nas był Michał, ale na pierwszym etapie złapał gumę i stracił do nas ponad 20 minut, co przekreśliło jego szansę na zwycięstwo w klasyfikacji generalnej. Na osłodę wygrał pozostałe 3 etapy. Za to rywalizacja naszej trójki przebiegała bardzo dynamicznie. Mateusz, jako lokalniak, znał trasy jak własną kieszeń, więc był naszym przewodnikiem. W dodatku zjeżdża z nas najlepiej, dzięki czemu na ciężkich, kamienistych i szybkich zjazdach (których nie brakowało podczas wyścigu) zyskiwał cenne sekundy. Na etapie w Stryszawie rywale odjechali mi właśnie na zjazdach, a po długiej pogoni przez lądowanie w krzakach straciłem prawie 3 minuty.
Kolejny etap to Maków Podhalański. Zostaliśmy tam ustawieni dopiero w trzecim sektorze, więc na pierwszym, długim, asfaltowym podjeździe musieliśmy przebijać się przez zawodników z długiego dystansu. Nie trwało to długo, bo na szczycie znowu była nas czwórka, a kroku dotrzymywał nam tylko Maciek Ścierski, późniejszy zwycięzca tego etapu oraz drugi zawodnik klasyfikacji generalnej całego wyścigu na długim dystansie (swoją drogą niezły z niego koń, jak na te kilkanaście kilogramów więcej, które względem mnie musi wwozić na górskie szczyty, szacun chłopaku). W Makowie trafił mi się „dzień konia”. Od startu czułem moc pod nogą. Udało się urwać Mateusza na podjeździe i po zaciętym finiszu po kostce wywalczyć 2 miejsce OPEN i 2 w kategorii wiekowej. Był to chyba mój pierwszy wygrany w życiu finisz i to z późniejszym triumfatorem całego wyścigu, co cieszy podwójnie.
Podczas ostatniego, najcięższego etapu ze startem w Zawoi zachowany został między nami status quo. Na początku miałem małe problemy techniczne i straciłem trochę czasu, a Mateusz z Adrianem dojechali razem. Uważam, że Adrian wygrał zasłużenie. Jechał jak profesor (pewnie dzięki największemu doświadczeniu), nie popełniał błędów, trzymał się w czubie. Ja jestem bardzo zadowolony z mojego wyniku, nad kolejnym zawodnikiem w klasyfikacji udało mi się utrzymać spory zapas czasowy. Poprawiłem wszystkie moje zeszłoroczne rezultaty, zarówno jeśli chodzi o miejsca, jak i o czasy. 3 miejsce OPEN i 2 w kategorii M1 brałbym w ciemno przed startem. Jednak nie walka była tutaj najważniejsza.
Przyjechałem przeżyć niezapomnianą przygodę i dzięki Zamana Group oraz Panu Cezaremu udało mi się to w stu procentach. Poznałem sporo nowych osób, ze znajomymi zżyłem się bardziej, posmakowałem lokalnych smakołyków przygotowanych przez koła gospodyń. Najbardziej posmakował mi chleb ze smalcem. W tym wyborze kierowałem się sentencją „Kto nie smaruje, ten nie jedzie”. Chyba się sprawdziło. Bufety pełne izotoników, owoców, ciast i innych smakołyków, kibice na trasie, super organizacja i fantastyczna atmosfera panująca w miasteczku zawodów – tego oczekiwałem od kameralnego wyścigu etapowego w górach. Dodatkowo piękne widoki, wymagające fizycznie i technicznie trasy oraz rywale, z którymi aż chce się walczyć. Gwiazda Południa 2019 już znalazła swoje miejsce w moim kalendarzu na przyszły sezon.
COMMENTS