Bartosz Borowicz (Cozmobike Team) – Ultra Bike Maraton, Szklarska Poręba

HomeKomentarze

Bartosz Borowicz (Cozmobike Team) – Ultra Bike Maraton, Szklarska Poręba

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kiedy dodałem wyścig w Szklarskiej Porębie do kalendarza startowego kilkanaście dni przed startem, żyłem już tylko myślą o tym wydarzeniu.

Pierwsze miesiące obecnego sezonu ze względów zawodowych nie pozwalały mi na urozmaicanie kolarskiego życia, więc „pierwszych gór” wyczekiwałem z utęsknieniem.

Brałem udział w Bike Marathon’ie w Szklarskiej w zeszłym sezonie (w ramach PP XCM) i był to zdecydowanie jeden z najtrudniejszych dla mnie startów. Wtedy zupełnie nie trafiłem „tego dnia”, w zasadzie od początku jechało mi się ciężko, a rywalizację ukończyłem raczej siłą woli…

Teraz miało być inaczej, bo… Bez żadnej presji i oczekiwań. Był to start treningowo – rozpoznawczy przed drugą częścią sezonu, gdzie góry pojawią się kilkukrotnie. Wynik był mi w zasadzie obojętny, jedyne co chciałem przywieźć ze Szklarskiej Poręby to satysfakcję i samozadowolenie. Oczywiście nie ucieknie się od cyferek, więc po cichu zakładałem zbliżenie się do pierwszej dyszki Open na dystansie 70 km.

Na pewno znacie gości, którzy mieli do szkoły 2 minuty spacerem, a zawsze się spóźniali. Tym razem i ja byłem jednym z nich, który zbyt luźno podszedł do komfortowej sytuacji. Przedłużyłem nieco rozgrzewkę i do kwatery po gadżety na wyścig (żele, startowe bidony itp.) wpadłem już po otwarciu sektorów. Niestety startowałem praktycznie spoza barierek, co było fatalne, bo wyścig rozpoczynał się podjazdem pod stok.

Próbowałem szybko nadgonić boczną trawą, ale okazało się to niewykonalne, a raczej bezskuteczne. Po wjeździe na szutry niestety nadal tkwiłem z tyłu, bo widoczność była bardzo słaba (kurz) a rozgarnięcie zawodników dalece odbiegające od tego, do którego przywykłem startując w Mazovii. Nikt nie miał swojej linii, panował chaos, więc postanowiłem nie ryzykować, zjeżdżając tempem ogółu. Ponieważ nie jechałem po wynik, nie odczuwałem też szczególnej presji związanej z tym co się działo. Nawet kiedy wpadliśmy na pierwsze przeszkody terenowe. Szczerze mówiąc, byłem przekonany, że to ja będę tym zawalidrogą z Warszawy, który na widok sekcji kamieni i korzeni wijących się w dół zacznie biedzić i puszczać przodem.

Te same początkowe sekcje miałem okazję w poprzednim roku przejechać startując z sektorem UCI i nawet nie pomyślałbym wtedy, że można tu spacerować. Tym razem nie miałem wyboru.

Pierwsze 15-20 km było wypełnione stałym wyprzedzaniem i niestety bardzo powolnymi zjazdami.

Cieszyło mnie za to, że właśnie ja nie mam większych problemów z techniką – pomimo faktu, że w górach byłem ostatnio pod koniec września ’17.

W późniejszej fazie trasy (nieco zmienionej względem zeszłego roku) było już wiele okazji do jazdy „po swojemu”. Zazwyczaj tego nie robię, ale tym razem wyposażyłem siebie w pulsometr a rower w czujnik kadencji. Ustawiłem „tempomat” na bezpieczną rezerwę i jechałem swoje. Wyścig, w którym nikogo się nie zna, nie ma się odniesienia, nie zna się swojej pozycji i nie oczekuje się konkretnego wyniku jedzie się jednak inaczej.

Tego dnia miałem świetną dyspozycję, na podjazdach nie wyprzedził mnie nikt, na płaskich fragmentach też nadrabiałem sporo, a w dół… No cóż, tak na prawdę szybsi zaczęli się w top 5-7 Open, co mnie zaskoczyło pozytywnie najbardziej.

Po 50-tym kilometrze, mijając jedną z osób zabezpieczających trasę, spytałem o swoją orientacyjną pozycję. Odparł, że drugi, w co raczej nie uwierzyłem, bo przecież… No jak?! Z czarnej d*** sektora, po wielu miesiącach bez kilometra w górach jadę na podium BM w Szklarskiej?! Nie zgadzało mi się to, ale dostałem dodatkowych skrzydeł.

Plan był taki, żeby na ostatnie 15-20 km już nie kalkulować i przyspieszyć, a pełną moc zapodać na ostatnie 5 km, które zapamiętałem jako bardzo ciężkie z zeszłego roku. Nie musiałem planować, bo na przedostatnim poważniejszym zjeździe wyprzedził mnie jeden z zawodników Mega. Za kilka chwil dorwałem go na podjeździe i bez większego problemu zostawiłem za sobą wiedząc, że muszę zrobić jak największą przewagę przed ostatnim, trudnym zjazdem tuż przed metą. Niestety wybrałem na nim złą linię przejazdu próbując ominąć zawodników z krótszego dystansu, musiałem wyhamować praktycznie do zera i przebić się po kamulcach i korzeniach na drugą stronę zjazdu wisząc głową w dół. W tym momencie mój rywal przefrunął koło mnie jak MIG :) „A więc to tak się zjeżdża”, pomyślałem, ale że w nogach jeszcze miałem sporo paliwa, rzuciłem się w pogoń. Pamiętałem, że końcówka jest jeszcze chwilę po płaskim, a finisz rozgrywa się na dłuższym, trawiastym fragmencie. Byłem w 100% gotowy na wygranie tego wewnętrznego pojedynku w stylu Mazovii, ale… Meta pojawiła się znacznie szybciej niż to zakładałem:)

Na mecie czekała niezastąpiona żona z otwartymi już wynikami on-line. 3 Open, 2 w kategorii. Że ŁOT?!

Wyścig wypadł wielokrotnie lepiej niż sądziłem. Wynik świetny i nawet nie okupiony cieniem cierpienia, technika po zeszłym roku (i regularnych wizytach w górach) na niezłym poziomie, głowa lekka i szczęśliwa, a trasa rewelacyjna.

Weekend mogę uznać za bardzo udany. Rewelacyjny kawał trasy, świetna oprawa i organizacja, oznakowanie skromne ale absolutnie skuteczne, sympatycznie, z pompą i na pewno jeszcze nie raz do Szklarskiej wrócę.

Przepraszam za tasiemca, ale to jak z tym szczerbatym napalonym na suchary… :)  Góry kocham, na góry czekałem – góry w świetnym wydaniu dostałem.


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0