Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Liczby przeważnie nie kłamią – 100 km i 4000 m w pionie zwiastowały piekielnie ciężką trasę. Już przed startem organizatorzy ochrczili swój maraton najtrudniejszym w Polsce. Rejony Głuszycy są uważane za kultowe, szykowała się więc dobra impreza. O starcie w niej raczej poważnie jednak nie myślałem. Mam na codzień dużo obowiązków i czasem ciężko jest mi zregenerować się po zwykłym 2 godzinnym wyścigu, o treningu i przygotowaniu się do czegoś tak epickiego nawet nie wspominając. A jednak wyszło inaczej! Pasja, cykloza, zboczenie – jak zwał, tak zwał – ten wewnętrzny głos odezwał się chyba w środę lub czwartek, 2 dni przed startem. Kazał jechać! Argumenty były po jego stronie. Wybór sprowadzał się do decyzji czy pojechać kolejny inny zwyczajny fajny wyścig, czy coś co podobno odziela chłopców od mężczyzn. Próbę charakteru, ciała i psychy. W piątek zdecydowałem – jadę na przygodę, lubię wyzwania!
Pisząc te słowa, z ciekawości sprawdziłem – do tego startu, w tym roku, dokładnie 4 razy pokonałem rowerem dystans dłuższy niż 100 km. Argumenty więc nie były po moje stronie, ale co tam. Jadę! Właściwie nie wiem z czego bardziej się cieszyć? Czy z tego, że “dałem radę”, czy z miejsca na podium. Fakt, że tego typu impreza wymaga pokory. Jestem osobą wyznającą zasadę “Race to win”, więc długi dystans i kalkulowanie tempa nie jest w moim stylu, ale tym razem plan był prosty. Od startu mocno, ale równo, z szacunkiem do siebie. Jeść tyle ile się da, pić podobnie. Jechać płynnie, bezpiecznie, bez defektów, w ekonomiczny sposób. Nawet nie żeby być wysoko, ale żeby… dojechać do mety. Inni zapewne myśleli podobnie, bo tempo na pierwszych 20 minutach było spokojne i przyjemne. W pewnym momencie nieco mocniej pojechali: Łukasz Klimaszewski i Radosław Rocławski. Tempo nie było zawrotne, ale mając w głowie, że przed nami jeszcze ponad 5h ciężkiej jazdy po górach wolałem odpuścić. No i w sumie nie działo się nic nadwyczajnego. Jechałem, jechałem i… jechałem. Do tego jadłem i świetnie bawiłem się na fajnej górskiej trasie z której można by sklecić ze 3 osobne konkretne wyscigi. Początkowe – jakby śmiesznie to nie brzmiało – trzy godziny, jechałem w grupce z Krzyśkiem Paluszkiem, który jako jeden z pomysłodawców znał świetnie trasę i był niczym pilot w naszej grupce, Tomkiem Machem, który znany jest z dobrej dyspozycji i zamiłowania do długich dystansów oraz Pawłem Kwiatkowskim, który swoim 3 m-cem OPEN na Śnieżkę pokazał, że jest w naprawdę klasowej formie. Kilometry upływały, flow dymiło z naszych głów i klocków hamulcowych, a ja ciągle jadłem i się oszczędzałem. Około 3 godziny wjechaliśmy na ciekawy szlak graniczny, ja stanąłem na bufecie, chłopaki mieli support, więc pojechali do przodu. Szybkie lanie picusia do butelek, ile się da bananów w kieszenie i pogoń. W trakcie dochodzenia do grupki orientuje się, że Radosław Rocławski już poczuł trudy imprezy (współczułem mu, bo wiedziałem, że zabawa się dopiero zaczyna, a on już ma bombę, ale cóż – każdy czasem to przeżywa – taki sport). W tym momencie przycisnąłem nieco mocniej, został ze mną tylko Paweł. Pechowo złapał gumę, więc zostałem sam. Patrzę w tył – mam ze 20 sekund przewagi – OK, to jadę swoje i zaczynam wyścig. Szybko oddalałem się od kolegów z którymi przed chwilą jechałem, a pomagały mi w tym przełożenia. Blat 36 i tylna zębatka 46 to sporo jak na sztajfy, które natura wypiętrzyła w okolicy, szybko więc zniknąłem kolegom z pola widzenia i zaczęła się właściwa przygoda. Walka! Ze sobą i z głową. Jechać szybko i mocno, ale jednocześnie nie za mocno, być skoncentrowanym, nie tracić głupio sekund, nie ryzykować defektu i dobrze się przy tym bawić. W kulminacyjnym momcencie traciłem już do Łukasza 12 min, ale czułem, że nie wiem skąd, ale mam jeszcze sporo siły, że się jeszcze rozkręcam. Szło dobrze, wiadomo, wszystko mnie bolało, nogi, ręce, szyja, ale nie było dramatu, nie zwalniało mnie to. Przestałem nawet tracic do Łukasza, a nawet lekko się zbliżałem. Fakt, to wciąż około 10 minut, ale na takim wyścigu, tyle można starcić bądź zyskać na końcowej godzinie – taka specyfika. Szło więc dobrze, a moje zabiegi jedzeniowe, o których powiem zaraz, skutkowały. Niestety zaczęły się inne problemy – wyszło to że w górach w tym roku byłem tyle razy ile wyścigów w nich jechałem oraz że mój najdłuższy trening na MTB to zimowe 3 godziny po lesie pod Wrocławiem. Piekielne skurcze dłoni i przedramion ostudziły mój zapał na jednym ze zjazdów około 5 godziny jazdy. Do tego chwilę później pogubiłem trasę, być może to jednak była jakaś mała bomba – 7 minut straciłem na tej pomyłce. Po powrocie lekka panika, czy jestem dalej 2? Szybko okazało się, że minął mnie Krzysiek, ale moja adrenalina dała mi takiego kopa, że odrabiałem błyskawicznie, nawet do zwycięzcy ponad 5 minut w ciągu 50 min jazdy! Szczęście w nieszczęściu. Miejsce ostatecznie więc to samo, tylko trochę sporo za zwycięzcą… Cóż, Łukasz to niezły szatan na długich maratonach, na krótkich zresztą też ;p, to nie wstyd być zanim, nawet taki kawał.
Aha, obiecałem, że powiem ile zjadłem, mam już całą listę w głowie, ale zaczęło się jeszcze w domu. Na śniadanie poszło to co zawsze: jogurt z owocami i płatkami, ale tym razem doszła do tego jeszcze jajeczniczka. Po drodze – jak nigdy, niczym pro – piłem jakieś siki z dużą zawartością węgli, oczywiście renomowanego producenta. Do tego jakieś batony-owsianki, po 500 kcal każdy. Byłem naładowany węglem jak parowóz. W trakcie wyścigu niegorzej: 9 żeli, 7 bananów, 4 kromki ze smalcem, pączek, baton, 2 fiolki minerałów, 2 szoty z kofeiną, wiadra izo. Nawet Hardorowy Koksu tyle nie je. Efekt był taki, że oprócz problemów z rękami, o których pisałem, właściwie przejechałem bez bomby, do tego świetnie się bawiłem, a na mecie zanim zgłodniałem minęła dobra godzinka. Warto był jednak poczekać tą godzinę, bo na Extreme MTB Challenge – i to urzekło mnie najbardziej – na mecie nie było jakiegoś makaroniku w miseczce, tylko wspaniały kotlecik drobiowy, ziemniaczki i suróweczka a la “jak u mamy” serwowany w stołówce szkolnej. Epic!
COMMENTS