Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Plan na weekend był taki, żeby spuścić swoim nogom srogi łomot. Na tyle srogi, żeby sobie go dobrze zapamiętały i wiedziały co je czeka za tydzień na Bike Adventure. Ale po kolei. Chciałem pojechać dwa maratony dzień po dniu, w sobotę górska trasa w Miroszowie (Puchar Strefy MTB Sudety), w niedzielę poprawka po hopach na Jurze (Bike Atelier Maraton). Na mój mały samotny „trip” wybrałem się już w piątek. Wpakowałem rower do leciwego Galanta, zapuściłem muzykę i w drogę. Na miejscu chciałem przejechać się po tamtejszej okolicy, przy okazji zobaczyć jakiś fragment trasy, a tak poza tym to po prostu lubię spokój i klimat Gór Suchych. Zatrzymałem się w Hotelu Jedlinka, bardzo polecam tamtejszą restaurację z własnym browarem i wyborną pizzą :). W sobotę czułem, że nogi są dobre (po takiej kolacji nie miały innego wyjścia).
Ruszyłem mocno już na pierwszym podjeździe, pod jego koniec oderwałem się od rywali. Z dnia poprzedniego znałem pierwszy zjazd (+30 sekund dla Haleja :)). Kolejne kilometry pokonałem w samotności i tylko pilot na motocyklu zakłócał mój spokój. Starałem sam sobie podkręcać tempo i mocno deptać po pedałach. Extra bonusem na trasie były korzeniste single i techniczne zjazdy w środkowej części trasy zarezerwowanej dla dystansu mega. Naprawdę dobrze się tam bawiłem (zawodnicy dystansu mini sporo stracili). W końcówce miałem już pewną przewagę nad goniącymi mnie Mikołajem i Rafałem, mimo wszystko jechałem mocno aż do samej mety. Takie 50 km w mocnym tempie i 1600 m w górę wystarczyło, żeby się trochę zmęczyć i nabrać ochoty na powrót do restauracji Browar Jedlinka :) W dodatku bardzo ucieszyło mnie piękne trofeum (Strefa MTB Sudety ma swój poziom) plus nagroda w postaci vouchera na „Romantyczną kolację” dla dwóch osób w jednym z moich (i mojej żony) ulubionych miejsc w okolicy – Kawiarenki Smaków w Sokołowsku. Trzeba będzie tam wrócić!
W niedzielę za oknem zrobiło się deszczowo, a mnie czekał maraton w Żarkach na Jurze. Trzeba myśleć pozytywnie – dobrze, że pada bo po mokrym piasku lżej się jedzie :/ . Nie było jednak tak źle. Deszcz przestał padać przed startem i nawet łaskawie wyszło słońce. Najważniejsze żeby nie padało na starcie, bo później to się okazuje, że i tak człowiek ma większe problemy (łapanie koła, ból w nogach, zjazdy wymagające skupienia, łapanie oddechu i takie tam), a deszcz staje się tylko jakimś tam tłem tej całej akcji. Wyszło jakoś tak, że ruszyłem bez rozgrzewki. Nogi jakieś takie zbite i wcale im się nie chciało zabrać do roboty. Po dłuższej chwili zaczęło się jechać całkiem elegancko. Koledzy z CST 7r dyktowali dobre tempo. Ja jechałem sobie i czekałem na drugą część dystansu. Po 30 km wjechaliśmy w polną drogę, raczej mało uczęszczaną. Trawa, a w trawie koleiny po traktorze, wyboje, no i nie wiadomo co, a jechać trzeba i to szybko – w końcu to wyścig. No i oczywiście leżał tam sobie i czekał… Solidny patyk w planach miał atak z zaskoczenia. Na sztorc, psia krew, w tylną przerzutkę. Poleciałem jak z katapulty. Pozbierałem się szybko. XX1 Eagle też cały, ufff (ale bym poszedł w koszty…). Naprostowałem skręconą kierownicę i klamki. Taki szybki zwrot akcji, a po chwili na dodatek pojechałem w złą drogę (nerwy i pośpiech nie służą pewnej jeździe i łatwo o jakieś głupie błędy). Wróciłem się na właściwą trasę. No to zrobiła mi się robota pomyślałem… Znowu trzeba było zmusić się do mocnego wysiłku. Wreszcie dogoniłem chłopaków. Teren w okolicach Janowa zrobił się cięższy, więc nie czekając poprawiłem na krótkim podjeździe. Akurat 10 km do mety, w sam raz na solo. W nagrodę solidny kawałek sernika na mecie. No i wszystko byłoby pięknie gdyby nie ten mecz wieczorem. Przykro mi było oglądać chłopaków takich bezradnych, bez formy… Lubię wygrywać, ale naprawdę znam i to uczucie…
Tak więc solidnie sobie potrenowałem w ten weekend. Czas troszkę odpocząć. Już od soboty 4-dniowa przygoda w Izerach, czyli Bike Adventure. Can’t wait!!!
fot. Magdalena Wójcik
COMMENTS