Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Mieroszów to nawet dla kolarzy z Dolnego Śląska często miejscowość mało znana i dosyć zapomniana. Nie prowadzą tu żadne główne drogi, a by dotrzeć autem trzeba zaliczyć rozpadające się asfalty i opuszczone przełęcze. Pociągi wróciły tu niedawno i to tylko weekendowo. Sama gmina otoczona jest górami, których wysokość w m.n.p.m. wypada dosyć blado w porównaniu z pobliską Wielką Sową – koroną tej partii Sudetów, nie wspominając nawet o Karkonoszach. Puchar Strefy odbywa się tu dopiero drugi raz.
Pamiętam doskonale zeszłoroczną edycję, która odbyła się w samym środku lata przy solidnym oberwaniu chmury. Gdy tym razem załamanie pogody przyszło w środę, wiedziałem już, że frekwencja nie będzie duża, ja sam stawiałem start pod znakiem zapytania. Zapowiadane jednak w czwartek na weekend kilkanaście stopni powyżej zera, to jednak całkiem dobra temperatura na intensywną jazdę, a w górskim lesie nawet silniejszy wiatr nie powinien przeszkadzać. Szybka wymiana mejli z kolegą z teamu, który mnie namawia – wspólny dojazd, opłata startowa i rejestracja, postanowione – jadę.
W sobotę rano budzi mnie deszcz walący w szybę. Źle to wróży. Wstaję przed budzikiem. Bierze mnie na zwątpienia sensu startu. Szykuję jednak śniadanie, dopakowuję torbę, jedziemy. Na miejscu jesteśmy ze sporym zapasem czasu, miejsca dużo, ludzi mało. Na starcie pojawia się łącznie około 200 osób. Tutaj nikt nie bawi się w ustawianie w sektorze na pół godziny przed. Pogoda trochę straszy, ale sytuacja wygląda dobrze. Tylko ja coś jestem zmarzluchem. Wrzucam na siebie rękawki, nogawki, kamizelkę i w takiej zbroi startuję.
Ruszamy klasycznie punkt 11, szybko wyjeżdżamy w teren na pierwszy, najdłuższy na całej trasie podjazd. Widać od razu, że nazwa Góry Suche ma swoje praktyczne uzasadnienie. Błota brak. Stawka się rozciąga, ja jadę swoje i na szczycie wyjeżdżając na pierwsze single nie ma tłoku. Niska frekwencja ma swoje zalety. Wąska ścieżka dosyć szybko wyrzuca nas jednak na szerokie szutry, gdzie już paru zawodników mnie bez trudu dogania. Jakoś nie mam odwagi, by na takich fragmentach ryzykować zbyt wiele. Wspomniałem o tym, że pociągi kursują tu sporadycznie i od niedawna? Jakie jest moje zaskoczenie, gdy pierwszym bufetem okazuje się być przystanek kolejowy! Klimat jest.
Parę kilometrów przed rozjazdem mega/mini przeżywam chwilę grozy. Na szybkim szutrze podbija mi koło, co skutkuje wheelie z podniesionym tyłem. Poza krótkimi fragmentami, techniki na razie było niewiele, więc ze sporą nadzieją rzucam się na dłuższy dystans i szybko zostaje mi to wynagrodzone. Granicznik i Waligóra to szczyty, które objeżdżamy chyba z wszystkich możliwych stron i bardzo mnie to cieszy. Te same miejsca swego czasu były częścią tras chociażby legendarnych maratonów w Głuszycy czy polskich i czeskich etapówek. Ja nie byłem tu już parę lat, więc kilka Personal Best na Stravie wskoczyło. Gdy myślałem, że najtrudniejsze już za mną, okazuje się, że pętli mega w pełni przyświeca słynna dewiza „Pure MTB”. Po bufecie i króciutkim szutrze wskakujemy w fragmenty tak strome i kręte, że żaden wyścig XC by się ich nie powstydził. Tutaj technika robi gigantyczną różnicę. Zawodnicy dzielą się na tych, co sprowadzają całość i tych co tylko czasem zwalniają i się podpierają. Myślę sobie, że jest hardkorowo, ale daje to satysfakcję. Poznajemy granice naszych możliwości. Wtem wjeżdżamy w fragment już względnie łatwy, ale tak stromy, że włosy stają mi dęba i chwilę się waham. Konkluzja brzmi jednak „no przecież umiem, a rower działa”. Palce na klamki, pośladki w tył, chwila napięcia, zjechane! Jak mam być szczery, to było tak stromo, że gdybym miał schodzić, to bym nie wiedział jak. Sprawdziłem później, był to odcinek żywcem przeszczepiony z zawodów enduro sprzed paru lat.
Ostatnie kilka kilometrów pokonujemy wspólnie z ogonem mini. Tym razem organizator zlitował się nad tymi osobami i wyciął sporo końcówki XC z parkowej górki pod samym Mieroszowem. Czy to dobrze? Dla mnie nie, bo szkoda trasę kastrować, dla osób słabych technicznie łatwiej, ale czy bez tego swój poziom kiedyś podniosą? Trudne pytanie.
Ja za to na mecie nie mam wątpliwości. Mimo braków treningowych w tygodniu przed startem, około 10 stopni na termometrze, startu w zapomnianej przez wielu gminie na pograniczu, porannych opadów deszczu, zachmurzenia i wiatru, było warto. Istotą MTB jest również jazda w takich warunkach i niekoniecznie chodzenie na łatwiznę.
COMMENTS