Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Pod moją postacią piękna kryją się mogłoby się wydawać bardzo proste hasła, lecz jak najbardziej odpowiadające mojej osobie: to natura i jej bliskość, pasja, wysiłek, odkrywanie siebie, afirmacja przyrody. Tak na prawdę nie muszę daleko po to sięgać. Taką sytą dawkę piękna otrzymałem w pakiecie startowym Beskidy MTB Trophy. Było to dla mnie coś w rodzaju wewnętrznego przechodzenia przez pewne etapy odkrywania i doświadczania własnego ja. Naturalnie przychodzi mi teraz opowiadać o moich emocjach i wrażeniach, które sięgają jakichś głębszych doznań niż przynoszą tylko poczucie satysfakcji, czy niebywałej energii, jaka emanuje tuż po przekroczeniu linii mety. Moje Beskidy i moje spotkanie z nimi dostarczyło mi znacznie więcej przeżyć. Poznałem swój organizm dotkliwiej niż kiedykolwiek. Zgromadziłem tyle emocji w przeciągu tych kilku dni, że wybuchłem łzami i silnym wzruszeniem tuż po zakończeniu etapówki i wykrzyczeniu ostatniego „this is the end” przez organizatora do całego międzynarodowego grona entuzjastów MTB. Wróciłem silniejszy wewnętrznie z pełnym poczuciem dokonania dobrej zmiany dla samego siebie.
Pokrótce postaram się opisać moje przeżycia z każdego dnia spędzonego pośród tych szczególnych dla mnie gór.
Dzień 1: Wielka Racza – upał, pot, schody do nieba (czyt. Wielka Racza :P), odwodnienie, udar, bezsilność
Nie inaczej, jak o 9:00 spotkaliśmy się na starcie zawodów w bazie w Istebnej, gdzie ok. 330 uczestników sprawdzało jeszcze raz dokładnie swój sprzęt, odpowiednie ustawienie roweru, działanie napędu i ciśnienie w oponach, tak by na strzał z pistoletu wyzbyć się wszystkich swoich zmartwień, zapomnieć o problemach i udać po przygodę. Był to bardzo upalny etap. Słońce od rana rozgrzewało atmosferę, dawało znać o swojej sile już na pierwszym podjeździe w kierunku Ochodzitej, gdzie pot zaczął spływać ze mnie na dobre. Od momentu poczucia pierwszego bólu w nogach i przyspieszeniu oddechu wiedziałem, że będzie to srogie ściganie rozciągnięte na kilka godzin w siodle. Beskidy mają to do siebie, że wymagają dużej dawki wysiłku i wynagradzają go olbrzymim poczuciem spełnienia tuż po zejściu z roweru i podsumowaniu swoich dokonań. Uważam, że etapówka w towarzystwie tych gór zdecydowanie może uchodzić za najtrudniejszą w Polsce. Mamy tu najeżone kamieniami podjazdy, gdzie nachylenie chce zrzucić Cię siłą z roweru, aż po karkołomne zjazdy do bólu dłoni i odcisków po zdarcie skóry w miejscu chwytu( tak było w moim przypadku :P ). Nie będę snuł opowieści jak to było tylko pięknie i na swój sposób przyjemnie, kiedy dostawało się niezłą szkołę życia na tamtejszych szlakach, bo do końca nie byłem pewny, czy czuję przyjemność z jazdy, czy w momencie kiedy uzupełniałem po raz trzeci za każdym razem łącznie 1.5l w bidonach izotoniku, tracę entuzjazm z jazdy i popadam w stan odwodnienia oraz przegrzania organizmu. Skończyło się na tym drugim, jechałem co raz wolniej, ale w głowie miałem większy luz ze względu na zdobycie najwyższego punktu trasy na 42 kilometrze, czyli Wielkiej Raczy. Przechodziłem tu jednak wewnętrzną walkę i z każdym kilometrem czułem, że góry mają przewagę. To ta góra sprowadziła mnie do tego stanu, to ten podjazd na szczyt, który liczył niemal 20km z czego większość odbywała się na otwartym terenie, sprawiły, że organizm poddał się panującym warunkom i walczył o przetrwanie. Do mety zajechałem ostatkiem sił, po niemal 5h jazdy z 70 kilometrami na liczniku i ok 2500m w pionie, czułem się całkowicie bezsilny. Upadłem na trawę i leżąc przeganiałem ból głowy, który narastał od momentu kiedy minąłem 60ty kilometr. Było ciężko, czułem się senny, było mi lekko niedobrze, miałem coś w rodzaju pierwszych objawów udaru, nie wspominając o dreszczach, które pojawiały się już w trakcie maratonu. Tak, to było chyba to :p ale mając miejsce noclegowe w Koniakowie nie musiałem daleko wracać i szybko wylądowałem w łóżku, by zbierać siły i wrócić do normy. Wróciłem, zjadłem porządny posiłek i złapałem stan równowagi. Uff, jestem w domu, drugi etap należy do mnie, a ja mogę być tylko silniejszy! Takie były założenia ?
Dzień 2: Rysianka 75km i 2650m up! – pełny bak, wspinaczka, burza, grad, rwąca rzeka, downhill – pure MTB
Ten dzień przyniósł tyle samo słońca co poprzedni, jednakże w większości trasy można było schować się nieco w cieniu i zdecydowanie dużym ułatwieniem był lekki wiatr, który przynosił ukojenie. Co wydarzyło się w tym dniu…? Ano nie obyło się bez przygód! W końcu czeka na nie każdy uczestnik Trophy. Miałem to szczęście, że mój organizm szybko się regenerował. Powróciły siły, choć uczucie napięcia w nogach i lędźwiach nie chciało odpuścić. Miałem jednak o wiele lepsze samopoczucie niż w przeddzień. Jechałem na dobrym ciśnieniu, zarówno w oponach, jak i w głowie ? Nawiązując do trasy pamiętam, że była obfita w liczne, siłowe podjazdy. Pierwsze 20 km upłynęło bardzo szybko, interwałowy odcinek przyspieszany asfaltowymi, górskimi zawijasami w silnej grupie dawał dużo frajdy. Od ok. 23km konkretny podjazd, aż po Rysiankę, by potem…. no właśnie! Zanim nastała Rysianka rozpętała się prawdziwa burza. Rzęsisty deszcz, zamienił się za chwilę w grad i zadawał ból podobny do wbijania igieł w skórę. Ach! Obudziłem w sobie wewnętrzne Roar! Trochę zły na pogodę, że zwolniła nieco tempo jazdy, ale legendarny zjazd z Hali Lipowskiej do Boraczej pomimo, że zamienił się w rwący potok, pozwolił zapomnieć o jakichkolwiek niedogodnościach. Kałuże przysłoniły kamienie, nie było widać korzeni, jechało się o wiele wolniej niż chciało, bo świat przed oczami stał się nagle rozmyty i niebywale niebezpieczny. Zdjęcie okularów przysporzyło tylko większych problemów, kiedy błoto dostawało się do oczu. Co chwila krótki pit stop na otarcie oczu i zbadanie dalszej części zjazdu. Nie nie, to wcale nie są niedogodności! To poznawanie natury i jej prawdziwego oblicza. Później nastała dłuższa przerwa ze względu na udzielanie pomocy zawodniczce, która zsunęła się z wąskiej drogi ciągnącej się wzdłuż zbocza o kilka metrów w dół. Na szczęście skończyło się na wciągnięciu dziewczyny na trasę i jej roweru oraz doprowadzenie do użytku poprzez zmianę położenia siodełka, gdyż sztyca odkręciła się w ramie o jakieś 90 stopni. Zziębnięte dłonie wywołane dużym spadkiem temperatury( uwaga z 30 stopni zrobiło się 6, może 8 stopni…) nie mogły poradzić sobie z multitool’em i wyciągnięciem imbusa, by dokonać tej regulacji. Po 2 minutach akrobacji udało się i można było kontynuować jazdę. Za mną korek ludzi, piszczące hamulce, ciężkie westchnienia, podbiegi, czyli rozpoczęła się na dobre wyprawa rowerowa. Tak na prawdę dopiero zjazd do bufetu w Milówce na 55km przyniósł ulgę i można było rozkręcić nogi na nowo na asfaltowym łączniku. Później podjazd, podjazd, i jeszcze raz podjazd i jesteśmy w domu. Etap uznany za udany i lekkie uff, że wyszedłem z tego cało spowodowało pozytywny zawrót głowy ? Ha! A dodatkowo na mecie czekało na nas ciasto drożdżowe!
Dzień 3: Klimczok – 75km i pamiętne ponad 3000m w pionie, nogi jak z betonu, uczucie zwycięstwa
Był to dla mnie koronny etap. Pamiętając go z poprzedniego roku, gdzie trasa etapu była przypisana ostatniemu dniu ścigania, uchodził on za najcięższy kondycyjnie maraton. Dla mnie o dziwo, nogi z każdym dniem prowadziły się lepiej. Pomimo uczucia bólu na schodzeniu ze schodów, czy wstawaniu z łóżka, siadając na rower czułem się zdecydowanie lepiej i zapominałem o trudach życia :P, które przyniosły poprzednie dni. Co działo się na trasie? Jak zwykle była to niecodzienna rywalizacja, pełna emocji, różnych stanów umysłu i ciała, ale przede wszystkim nadal sprawnie działająca machina, która nakręcała atmosferę i głód walki. To na tym etapie pojawiło się głośne, wykrzykiwane w niebogłosy spartańskie Auuu!, gdy zdobyłem szczyt położony na 1117m n.p.m. Czułem pełnię satysfakacji, zapomniałem jakby o ostatnim dniu ścigania i dawałem z siebie wszystko. Jednak niektóre podjazdy musiały się miejscami zamienić w krótki spacer, gdzie moja koncentracja spadła i nie pozwoliła wyjechać tych najbardziej stromych segmentów z biegającymi kamieniami. Zjazd czerwonym szlakiem ze wzniesienia Malinów był totalną wisienką na torcie! Półki skalne, bardzo strome, szybkie zjazdy z kamolami i odpadające dłonie stanowiły prawdziwą esencję MTB tego dnia. Lekkie zaburzenie tempa musiało jednak nastąpić. Nowy odcinek omijający asfalty, a bogaty w single, po poprzednich deszczach zamienił się w błotną przeprawę i skakanie nad powalonymi drzewami. Był to odcinek pełen biegania i przerzucania co róż roweru, by potem w błotnej mazi zacząć łapać oddech, by wreszcie wyjechać na szutrówkę i z większym spokojem w głowie kręcić w kierunku mety. Po wyjechaniu na otwartą przestrzeń pozostały już nam szutry przeplatane z asfaltami z interwałowym charakterem. Obfity deszcz pobudził trochę organizm i nadał większe tempo, by za mocno nie zmarznąć i jak najszybciej dotrzeć do Istebnej. Udało się, zrobiłem swoje i po ostatnich dwóch kilometrach jazdy na zmianę z dwoma innymi zawodnikami, uplasowałem się pomiędzy nimi i czułem, że dałem z siebie wszystko do samego końca, do finish’u !!
Niestety finish trzeciego dnia okazał się ostatnim tej etapówki. Pogoda następnego ranka nie dawała za wygraną. Pokazała kto tu rządzi i pozostawiła lekki niedosyt Organizatorowi i wszystkim uczestnikom, jednakże była to jedyna słuszna decyzja, by po próbie przesunięcia niedzielnego wyścigu na 12.00 zakończyć tą etapówkę i zyskać miano FINISHER’A. W głowie urodziła się myśl, że wszystko dobre co się dobrze kończy. To było dobre, a nawet piekielnie dobre ściganie! Dziękuję organizatorowi i wszystkim nowo poznanym twarzom za wspaniałe wrażenia. Zapomniałem dodać, że najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że można było spotkać ludzi o niebywale pozytywnej energii, nadających na tych samych falach i tryskających dookoła empatią. Poznałem Niemca, Szweda, Słowaka, Kazachstańczyka, którzy spotykając mnie trasie zawsze pozdrawiali ciepłym słowem i uśmiechem. Miałem przyjemność ścigać się także z kolegą z Polski, z którym niemal jak w bajce Tom & Jerry mogłem przemierzać szlaki i wymieniać się pozycjami, by potem zdrowo walczyć o miejsce do ostatnich kilometrów. Dziękuję Beskidom, że były tak gościnne i pozwoliły cało ukończyć tą przygodę. Napotkałem wiele ekstremów i wracam dużo, dużo silniejszy. Zarówno ciało, jak i dusza zostały uleczone. Jeżeli myślicie o przeżyciu wspaniałej przygody, spróbujcie etapowego ścigania. Sięgnijcie po cenne doświadczenie w obcowaniu z bólem, zmęczeniem, pokonywaniem własnych granic możliwości. Zawierajcie przyjaźnie, które spotkacie na trasach, bo te z pewnością będą dobrze zakręcone. Ja już wyglądam na przeżycie kolejnych takich dni.
Auuu! Do zobaczenia :)
COMMENTS