Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Czekałem na ten maraton odkąd dowiedziałem się, że trzeci raz w życiu będę miał okazję zdobyć Turbacz rowerem. Po ubiegłorocznych doświadczeniach, gdy pogoda zniszczyła mi klocki, a trasa totalnie wykończyła, wiedziałem że nie będzie łatwo, ale koniecznie chciałem wyrównać porachunki z tą górą.
Tym razem nie pogubiłem trasy, ale niestety pech mnie nie opuścił, o czym w dalszej części. Łopuszna jest miejscem pochówku najwybitniejszego podhalańskiego filozofa – księdza Józefa Tischnera. Jest to idealne miejsce do poznania kultury Podhala, a także do refleksji i rozmyślań, z pięknymi widokami na Tatry oraz Gorce.
Przejdźmy do samych zawodów. Tym razem Turbacz okazał się dla nas bardzo łaskawy. Pogoda wręcz idealna na maraton. W powietrzu czuć lekką wilgoć, ale nie jest ani za gorąco, ani za zimno. Bardzo odpowiadają mi takie warunki atmosferyczne. W miasteczku zawodów mnóstwo znajomych twarzy, z każdym udało się zamienić kilka słów. Początek trasy płaski, asfaltowy (maksymalnie 3 km), później przerodził się w terenowy, sztywny podjazd, który ustawił zawodników na swoich pozycjach w stawce. Na podjeździe powoli przesuwam się do przodu, na zjeździe również mijam kilku zawodników, ale przez błąd na nawrocie oddaje rywalom zyskane pozycje. Następnie półtorakilometrowy „Mur de Waksmund”, na którym znowu odrabiam, a na zjeździe spada mi łańcuch, więc znów tracę. W dolinie bufet, szybko wciągam żel i zaczynamy pierwszy długi podjazd. Jadę go swoim, równym tempem. Początek łatwiejszy, końcówka cięższa, terenowa. Tasujemy się między sobą, ale im dłużej pod górę tym lepiej mi się jedzie.
Po dwóch pierwszych zjazdach podejrzewałem, że kolejny nie będzie łatwiejszy. Mnóstwo wykrzykników, a po każdym pełno olbrzymich, luźnych kamieni. Pod koniec zjazdu przystopował mnie zawodnik z Giga, jednak później wyszło mi to na dobre. Po zjeździe wyjechaliśmy w Obidowej. Tam na asfalcie zjadam kolejnego żela, łapię koło zawodnika, który blokował mnie na zjazdach i we dwójkę mijamy powoli kolejnych zawodników. Czuję, że jedzie mi się coraz lepiej, chociaż obawiam się, że takie tempo może się później źle skończyć. Następnie wjeżdżamy na krótki, ciężki zjazd, który, na mapie, przecina poziomice w poprzek, co świadczy o srogim nachyleniu. Korzenie i kamienie na pewno nam go nie ułatwiają. Jednak tego dnia, jak zwykle ostatnio, zjeżdżało mi się świetnie, zyskuję kilka kolejnych pozycji.
Zaczynamy ostatnie 20 km, czyli podjazd na i zjazd z Turbacza. Znam je z ubiegłego roku. Na początku wymieniam kilka słów z moją „lokomotywą” z Giga, siadam mu na koło, wciągam żela i nie kalkulując, równo i mocno naciskam na pedały. Na horyzoncie pojawiają się kolejni zawodnicy, przechodzimy dwóch i dojeżdżamy do bufetu. Uzupełniam izo w bidonie i cisnę dalej. Niestety, nie utrzymałem się za moim pacemaker’em, ale i tak wielkie dzięki za mocne tempo. Na szczęście moje nie spadło. Doganiam 3 zawodników i razem wdrapujemy się na szczyt Turbacza. Czuję ulgę, bo zyskałem małą przewagę nad rywalami. „Teraz już tylko zjazd do mety” – myślę.
No i tu pojawia się punkt kulminacyjny całej historii. Słyszę cichę psss, psss, pssss. Liczę, że „może zaklei”. Niestety nic z tego. Po kilku zakrętach schodzę z roweru, w oponie nie ma już ani trochę powietrza. Biegnę, po drodze pytając turystów czy mają pompkę, bo rywale niestety nie mieli, a nikogo innego w okolicy nie było. Jak na złość serwisu też nie ma ?. Jeden z zawodników mówi, że pompkę ma, ale nie da. Bardzo „miłe” zachowanie, nie pozdrawiam. Dobiegam do innego pechowca grzebiącego przy kole. On na szczęście pompkę ma i da, pozdrawiam. Szybkie pompowanie i jadę dalej. Mleczko zalepiło, ale nagle znowu pssss. Kolejny zawodnik rzuca mi pompkę, tym razem zalepiło naprawdę. Mijam dwóch zawodników, zjeżdżam po wymagających kamieniach, z których powinny być super zdjęcia. Widzę trzeciego rywala i znowu psssss. Kolejna dziura w tym samym kole. Mleczko już się skończyło, więc po kilku niezbyt cenzuralnych słowach zaczynam bieg z rowerem do mety.
Jadąc na wyścig czytałem relację jednego z polskich blogerów kolarskich z Karkonoszmana i pomyślałem, że chociaż pływam słabo, to taki duathlon musi być fajnym wyzwaniem. Udało mi się spróbować takiej rywalizacji szybciej niż myślałem. Sądzę, że tego dnia pokonałem biegiem około 5 km po kamieniach w butach MTB. Nie polecam, znikoma przyjemność. Na przedostatnim zakręcie słyszę, że ktoś mnie goni i coś krzyczy, więc bez chwili zastanowienia zaczynam finiszować sprintem. Oczywiście rywalizację przegrywam padając za linią mety ze strasznymi skurczami w łydkach. Po tym starcie mam kilka przemyśleń.
Po pierwsze, zawsze będę walczył do końca, choćby ostatkiem sił. Po drugie, duathlon może być fajny, ale nie w butach kolarskich. Po trzecie, warto zabierać ze sobą dętkę i pompkę na górskie maratony. Po czwarte, najlepszą i najbardziej mi odpowiadającą z dotychczasowych tras Cyklokarpat jest Łopuszna, a Turbacz jest moim ulubionym szczytem do jazdy rowerem górskim.
Po piąte i ostatnie, „dobro wraca”.
COMMENTS