Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Świeradów Zdrój to taki punkt na mapie z którym nie mam jakiś konkretnych wspomnień maratonowych. Nie startowałam tam w ciągu ostatnich kilku lat, więc jechałam z takim miłym uczuciem gdy spotyka Cię coś nieznanego, budząc od razu pozytywne skojarzenia. Cieszyłam się z faktu, że na starcie będzie Maja Włoszczowska. Miałam nadzieję, że będzie z nami rywalizować. Charakter jej obecności jednak okazał się bardziej promocyjny niż sportowy co również rozumiem i nie mam żalu.
Start. Znasz pewnie to uczucie, gdy siadasz na rower a ciężkie nogi dają Ci sygnał – „dzisiaj łatwo nie będzie”. Taki był mój początek. Po trudnych kilku tygodniach treningowych potrzebowałam trochę czasu żeby się rozkręcić. A zdecydowanie było gdzie. Zaczęliśmy długim podjazdem. Jednym z setek w Sudetach – długa prosta do nieba, średnie nachylenie stoku, kręcisz mozolnie, a trasa jakby stała w miejscu. Mniej więcej po 30 minutach wyścig się trochę ułożył wśród kobiet. Michalina, Zuza (jedzie mega) i ja. Jesteśmy zaskakująco wysoko w stawce peletonu – pierwsza 30. Fakt, że tym razem nie ma pełnego „czerwonego pociągu JBG2” i brakuje kilku mocnych mężczyzn.
Bardzo szybka trasa i również łatwa technicznie powoduje, że właściwie się nie widzimy. Ciężko ocenić czy nasza przewaga/strata się utrzymuje czy zwiększa. Nie ukrywam, że zaczyna mi brakować bezpośredniej rywalizacji z kobietami. Z braku laku zaczynam się ścigać z panami. Założenie miałam takie, by przejechać równy w miarę mocny wyścig, korzystając tym razem w pełni z pomiaru mocy. Utrzymuję swoje waty stopniowo wyprzedzając. Widać, że peleton zwalnia, część osób nie wytrzymuje tempa. Na szutrowych zjazdach jadę w miarę ostrożnie, co nie zawsze dotyczy niestety moich współtowarzyszy. Udaje nam się na szczęście uniknąć wywrotek. Pojedyncze sekcje z luźnymi, większymi kamieniami nieco uszczuplają stawkę. Gumy. Na jednej z nich mijam Michalinę z przebitą oponą. Doskonale rozumiem tą złość, przerabiałam ją ostatnio dwa razy na poprzednich startach. Moje równe tempo i defekt Michaliny w efekcie daje mi prowadzenie.
Wpadam z moim kilkuosobowym petelonikiem na jedyną techniczną sekcję na tym maratonie – zielony szlak na Wysokim Kamieniu. Piękne korzenie, kamienie i slalom pomiędzy drzewami. Uwielbiam. Na dole oglądam się za siebie. Zostałam sama. Wieczorem Strava mówi – QOM. No dobrze nie ma co świętować, jadę dalej swoje. Na szczęście upał nieco zelżał, zaczyna padać i nie ukrywam, cieszy mnie to. Ostatnie kilometry pokonuję praktycznie samotnie. Jedynie czego mi brakuje to większej zębatki z przodu, żeby dokręcić – i picia. Odwodnienie daje się we znaki.
Ostatni zjazd do mety pokonuję już spokojnie. Uff… wygrałam. Trochę mi ulżyło po tych wszystkich dziwnych przygodach ostatnio. Druga przyjeżdża Aneta Imielska, 13 minut za mną. Jest dobrze. Będzie lepiej. :)
fot. Kasia Rokosz
COMMENTS