Gracjan Krzemiński (Mitsubishi Materials MTB Team) – Bike Maraton, Świeradów Zdrój

HomeKomentarze

Gracjan Krzemiński (Mitsubishi Materials MTB Team) – Bike Maraton, Świeradów Zdrój

Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.


Wspieraj Autora na Patronite

Postaw mi kawę na buycoffee.to

BM Świeradów… Jak zawsze, tak i tym razem, już na kilka dni przed startem miałem przebiegły plan ;) – pojechać bardzo mocno pierwszy, długi podjazd tak, by załapać się z zawodnikami z dystansu Giga, jednocześnie zostawiając w tyle przeciwników z dystansu Mega. Kilka kilometrów wysiłku a potem już miło po płaskich szuterkach w grupie, 40km/h, pogawędki, potem chłopaki jadą na pętlę Giga a ja sobie prosto na podium. Taką miałem wizję ;) Choć miałem obawy czy się uda, bo to jednak konkretny podjazd, a ja jestem trochę za ciężki…

I tak jak zazwyczaj już po kilkunastu minutach jazdy mój plan zaczął się mocno rozjeżdżać :) I to dosłownie – czterech „gigowców” kilkadziesiąt metrów z przodu i reszta stawki kilkadziesiąt metrów z tyłu. JA SAM. POŚRODKU. Wiedząc, że w środkowej części trasy będzie sporo płaskich odcinków, wizja samotnej jazdy nieco mnie przerażała. Już w Polanicy 80% trasy jechałem kompletnie sam… ” Niedobrze” – myślę – „Przecież ich nie dogonię, jestem za ciężki”…  Na szczęście po chwili doskakuje do mnie Bartosz Janowski, więc i sytuacja wygląda nieco lepiej. „Jakoś to będzie” – znowu myślę.

Męczymy ten podjazd. Straaasznie męczymy. Czas staje w miejscu… Drzewa się oddalają zamiast przybliżać. Coś mi kapie na kolana, nie wiem czy to pot czy się oplułem ze zmęczenia… Ale chyba dobrze nam idzie, bo coraz częściej i wyraźniej widzimy uciekinierów. Za to coraz słabiej goniącą watahę z tyłu.

Na pierwszy zjazd wjeżdżam tak zakwaszony, że ledwo trzymam się na rowerze. Każdy kamień to dla mnie głaz, a placek błota to lodowisko. Kaleczę strasznie! Klnę w duchu jeszcze gorzej… Nie panuję nad rowerem… Po zjeździe, na płaskim odcinku myślę: „ok , w końcu trochę luzu”. Bartosz ma chyba inne podejście, bo daje taką zmianę, że ledwo łapię koło. Nie mogę dojść do siebie. Za to tym tempem po chwili dochodzimy uciekinierów. „Jest dobrze” – przebiega mi przez głowę – „teraz złapię oddech”. Chyba się nieco otrząsnąłem po pierwszym szoku. Jedziemy. Trochę płaskiego, nawrót w lewo i zaczynamy podjazd na którym Koledzy z giga postanowili chyba z nudów rozstrzygnąć walkę, mimo, że do mety mieli jeszcze 50km. Albo był tam jakiś segment na Stravie… nie wiem.  Kilka takich ataków, że gdybym zacytował swoje myśli w tamtym momencie to i tak nikt by ich nie opublikował. Może tylko tą, że jestem za ciężki :) W dodatku kiedy ja ledwo wciągam powietrze i myślę czy puścić koło już teraz czy dopiero za 2 sekundy, jeden z nich wciąga batona… Nie mogę… Czuję, że naprawdę nie mogę. Jeden, dwa, trzy metry… odjeżdżają. Wiem, że już ani jednego wata więcej nie nacisnę. I tak nacisnąłem ich już za dużo. Spuszczam głowę by tego nie widzieć. „Niedobrze” – znowu myślę. To koniec. Zostanę tu sam i zjedzą mnie wilki. Śmiać mi się trochę chce, bo przypomina mi się tekst zasłyszany podczas zimowych treningów – „dojdziemy ich na światłach” :) Podnoszę głowę i nagle… widzę, że zwalniają!!! Oczami wyobraźni niemal widzę to upragnione czerwone światło w środku lasu. Albo jakiś przejazd kolejowy! Most zwodzony! Cokolwiek ! Ale nie ma tak dobrze.. Jesteśmy na szczycie i chłopaki po prostu zeszli z watami z 450 na 440. Ale to moja szansa! Na rzęsach dojeżdżam do nich i zaczynamy zjazd. Już nic nie myślę… Jadę…  Tzn. rower jedzie, ja mam wrażenie, że na nim wiszę. „Jakoś może będzie”.

Yhhyyy… los miał inny plan… na prostym jak kij i równym asfaltowym zjeździe spada mi łańcuch!!! Już wiem, że to koniec, że muszę się zatrzymać, że już ich nie dogonię, że czeka mnie 30-sto kilometrowa czasówka. W samotności. I że jestem za ciężki…

Od tego momentu nie działo się nic ciekawego, tzn. w samej jeździe, bo w mojej głowie działo się wiele :) coś tam zjadłem, coś wypiłem, starałem się nie przeginać na płaskich odcinkach, za to podkręcać na podjazdach. I wiadomo – przy bufetach. Stoją ludzie to trzeba pokazać jak „mocny” jestem. Przyśpieszyć. Stanąć w korby. Gdybym potrafił to bym pewnie jeszcze jakiegoś whipa albo innego fikołka zrobił. To nic, że później przez 3 minuty dochodzę do siebie. I jeszcze ten podjazd na Wysoki Kamień – tam nie miałem ochoty na żadne podkręcanie :) Ale spodziewałem się tego… w końcu jestem za ciężki ;)

Końcówka w asyście pilota, zawodników z dystansu mini i kibiców już bardzo miła, więc minęła szybko i bezboleśnie :)

fot. Kasia Rokosz


Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!


REKLAMA

COMMENTS

DISQUS: 0