Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Mój pierwszy start w Srebrnej Górze zaliczyłem chyba jakieś 5 czy 6 lat temu. Nie było wtedy podziału na Mini i Mega, nie było Pucharu Strefy MTB Sudety, trasa miała bodaj 32 km. Słynne już na całą Polskę single enduro dopiero miały powstać, a meta była w forcie. Padało tamtego dnia okropnie, w większości jechało się po rozmokłych leśnych górskich drogach, a ja akurat namówiłem kumpla na pierwszy jego start w jakimkolwiek wyścigu. Tak się zniechęcił, że był to jego również ostatni udział w tego typu imprezie. Zawody ewoluowały od tego czasu konsekwentnie z roku na rok i w niczym już nie przypominają tych sprzed pół dekady, ale od poprzedniej edycji zmieniło się niewiele. Jedynie metę i start zabrano z fortu i przełęczy na rzecz parku u podnóża singli.
Znaki na niebie i ziemi, te na miarę XXI wieku oczywiście, czyli internetowe prognozy pogody, mówiły, że pierwszy raz w tym roku doczekamy się na Dolnym Śląsku porządnej błotnej kąpieli. Zapowiedzi deszczu jednak stopniowo odsuwały się w czasie i o niedzielnym poranku mówiły, że najwcześniej będą o 11. Dla amatora to sytuacja względnie idealna. Jak ma padać, to już niech zacznie dopiero na trasie. Przed startem się nie zmarznie, a potem to już jakoś będzie. Organizator w tym roku również podtrzymał jedną istotną tradycję i asfaltowi powiedział stanowcze nie. Jednak szutry nie były dość szerokie, by łatwo przyjąć 300 zawodników.
Formuła sektorowa dobrana przez Strefę również jeszcze przyjmuje stąd i zowąd krytykę. Rodzina jednej z zawodniczek dosyć głośno i nerwowo wyrażała przy wszystkich swoją dezaprobatę dla ustawiania zawodników wg generalki, gdzie jednak dużo mocniej niż forma na ten moment liczy się regularność startów. Ja jeżdżę względnie konsekwentnie, więc do pierwszego sektora się załapałem z automatu i ustawiłem dosyć luźno w jego drugiej połowie.
Żołnierz w XIX wiecznym mundurze, to akurat z fortecznego klimatu się ostało, potężnym wystrzałem z równie historycznej strzelby, dał znak startu. Nie obyło się bez przetasowań. Znowu tu i ówdzie posypały się wyzwiska. Ja na długim podjeździe, przed singlami, wyprzedziłem jeszcze kilkunastu zawodników, by móc na podjazdowych singlach od bodaj 2 km trzymać właściwe dla mnie tempo. Grupę znalazłem idealną, ale mini koreczki tworzyły się tak czy siak. Wraz z nabieraniem wysokości, trasa płynnie przeszła z jazdy po singlach w równie ciasny i kręty sudecki szlak pieszy koloru czerwonego, a ciągły podjazd ustąpił interwałom. To co pozostawało niezmienne, ku mojemu zdziwieniu, to pogoda. Nadal wszędzie sucho! I tak sobie trasa wiodła, aż do około 10-12 km, gdzie czekało na nas 7 km szutru. Po takim wycisku nawet nie ma powodu by narzekać. Czas tak szybko leci, jedzie się tak przyjemnie, że przy rozjeździe na pełnej pętli prawie niechcący wjechałem na metę :) No ale 1,5 h i koniec, to trochę wstyd, więc cofam się te 5 metrów i zaliczam drugi raz to samo. Znam trasę już niemal na pamięć, co mi jedynie przeszkadza, to że w tym momencie zaczęło się dawać we znaki wesele z dnia poprzedniego. Skutecznie jednak perswaduję sobie, że nie o wynik tu chodzi i jadę dalej.
No i jakby tak popatrzeć na liczby, to wychodzi nam, że 70% trasy to single albo równie syty szlak pieszy. Brzmi jak bardzo zacne proporcje, ale jednak coś mi nie pasuje. To chyba kwestia tego, że znałem wszystkie fragmenty już niemalże na pamięć – z zawodów, z przejażdżek po singlach, z górskich eskapad po szczytach Sudetów. Stąd mam też wrażenie, że cała trasa była prosta technicznie. Logika jednak mówi co innego, bo na niejednym podjeździe trzeba było się napracować, by utrzymać się w siodle a rower stabilnie zaliczając korzenie i kamyki. Do zdobywania KOMów na bandach i zjazdach enduro z kolei mi przynajmniej sporo brakowało ;)
Komuś jednak, kto te rejony kraju zna mniej, poleciłbym Srebrną Górę jako jedno z ciekawszych miejsc, w które musi się wybrać. I jak już tam na miejscu będzie, to niech wesprze lokalsów i kupi coś na miejscu np. w foodtrucku przy singlach. Ja się załapałem na całkiem zacną kawę, bez mleka i bez cukru oczywiście, pyszną szarlotkę i bardzo miłą obsługę. Wrócę tu na bank w 2019, nawet jeśli trasa się nie zmieni a frustraci środka stawki będą narzekać na sektory. Jak ktoś ma ambicje, to z licencja ustawia się przed wszystkimi. Mam nadzieję za to, że foodtruck dorzuci do menu coś sycącego, co nie ma mięsa albo tony sera. O dziwo, był z tym problem, mimo tego, że w niektórych prawdziwie górskich sudeckich schroniskach (np. chatka górzystów) brak mięsa nie stanowi problemu i kolejki i tak są często godzinne. No ale to są szczegóły. Formułę mają tu tak dopracowaną, sprawdzoną, dobrą a jednocześnie prostą, że aż strach pytać o jakiekolwiek zmiany.
COMMENTS