Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Cyklokarpaty Kluszkowce, legendarna miejscówka na mapie polskich maratonów – 52 km oraz prawie 2200 m przewyższenia na dystansie MEGA. Zapowiadał się ciężki wyścig.
Idea startu pojawiła się w mojej głowie za sprawą kolegi, Łukasza Chalastra: „Jedź, zobaczysz, zmęczysz się, nie pożałujesz”. Już wcześniej słyszałem pogłoski, że to jedne z najciekawszych zawodów w kalendarzu, więc dałem się namówić ;).
Sama impreza odbywała się w ramach festiwalu Joy Ride, więc maratończykom towarzyszyli uczestnicy zawodów m.in. enduro oraz DH. Tworzyło to świetną atmosferę, z mnóstwem osobowości w miasteczku zawodów.
Start i pierwsze 10 km poszły gładko. Mniej więcej do tego momentu utrzymywała się w większa grupa. Czułem, że dyspozycja tego dnia jest dobra. Pierwszy poważniejszy sprawdzian, czyli podjazd pod Kotelnicę, to potwierdził. Na czele zostaliśmy we dwójkę z Piotrkiem Sajdakiem. Nachylenie podjazdów w okolicy sięga około 30%, dodatkowo mnóstwo kamieni, a to sprawia, że jazda jest bardzo ciężka-siłowa. Mało tu „autostrad pod górę”, a ścieżkę trzeba dobierać bardzo uważnie.
Do zjazdu jechaliśmy razem, w dół udało mi się zyskać odrobinę dystansu. Piotrek doszedł mnie na wypłaszczeniu i tak zaczęliśmy kolejny podjazd pod górę Gorc. W połowie, po uzupełnieniu bidonu na bufecie, powstała strata około 20s, którą stopniowo niwelowałem do końca wspinaczki. Jazda z równym przeciwnikiem niesamowicie motywuje, uwielbiam taką bezpośrednią rywalizację!
Na zjeździe dogoniłem Piotrka i tak, wzajemnie się nakręcając, pokonywaliśmy kolejne kilometry trasy. Przed nami zjazd do Ochotnicy. W tamtym momencie postanowiłem zaatakować. Wiedziałem, że tego dnia w dół jadę dobrze. Nogi pod górę zaczynały piec coraz bardziej, a Piotrek był w gazie. To jeden z cięższych odcinków zjazdowych na maratonach, jaki jechałem, o ile nie najcięższy. Zaczął się szybkim, krętym fragmentem, a po nim dosłownie „dzida w dół” i „rzeka kamieni”, której nie sposób ominąć (segment na Stravie 0.73 km -29 % nachylenia). Wszystko albo nic! Albo zjadę najlepiej jak potrafię, albo defekt będzie najlepszym, co mi się przydarzy.
Udało się. Nie był to koniec atrakcji tego dnia ;). Pozostał ostatni, najdłuższy podjazd pod Lubań. Bez kalkulacji stwierdziłem, że do końca wykorzystam to, co zostało pod nogą. Mniej więcej w 2/3 podjazdu rozpętała się ogromna burza z deszczem i piorunami. W głowie myśl: „To może się udać!”, a epickie warunki jeszcze bardziej motywowały i odciągały uwagę od ogromnego już zmęczenia. Zanim wjechałem na szczyt z góry płynęła rzeka, więc podobnej sytuacji spodziewałem się w dół. Tutaj już bardzo zachowawczo “ześlizgiwałem się” – przy grząskim błocie i kamieniach przykrytych wodą, bardzo łatwo o defekt. Ostatnią „hopkę” przed metą wjechałem już tylko siłą woli i ten widok – upragniona meta.
Już sam nie wiem czy bardziej cieszył sukces ze zwycięstwa, czy samego ukończenia tego maratonu. Podwójna radość! Gratulacje dla Piotrka Sajdaka za wyrównaną walkę oraz wszystkich, którzy tamtego dnia przetrwali ;).
Z całą pewnością wrócę do Kluszkowców za rok!
COMMENTS