Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Mój pierwszy start na lokalnych zawodach w Walimiu zaliczyłem już całkiem dawno, bo w 2014. Chętnie wracam w to miejsce co roku, bo lokalna ekipa stara się trzymać wysoko poziom trudności zarówno technicznie i kondycyjnie na bardzo wysokiej poprzeczce, jednej z najwyższych w całym sezonie na Dolnym Śląsku. Tak też było w tym roku i nawet lekkie przeziębienie, bóle brzucha w połowie majówki czy zamieszanie z transportem nie powstrzymały mnie przed startem.
Pogoda w ostatni dzień bardzo długiego w tym roku tygodnia majowego zachęcała – od rana świeciło słońce. W takich okolicznościach przyrody zdecydowałem się na coś, co robi niewielu z nas, nawet patrząc tylko na nie ścigających się o wyniki amatorów – dojazd pociągiem. Kolej w regionie rozwija się prężnie, więc nie było problemu ani z transportem roweru, ani z odpowiednią godziną dojazdu. Jedyny minus to konieczność pokonania paru dodatkowych kilometrów z Jedlini do Walimia, co jednak z drugiej strony pozwoliło na niskim tętnie nieco pooddychać i pocieszyć się widokami niezwykle malowniczych i tajemniczych Sudetów Środkowych oraz poszukać nowych asfaltów na wycieczki szosowe.
Mając wciąż lekki ból brzucha o poranku i będąc po przeziębieniu, ustawiłem się na spokojnie gdzieś w drugiej połowie stawki i mimo tego, że wiele koleżanek i kolegów zdecydowało się na krótki rękaw, ja zdecydowałem pozostać w bluzie. Pierwszy podjazd jest tu długi i stromy, teoretycznie było i tak jak ustawić się w stosownej pozycji przed pierwszymi zjazdami – tak przynajmniej myślałem ;) Frekwencja z roku na rok rośnie, wraz z nią umiejętności techniczne środka stawki niestety nie, więc na chwilkę utknąłem na fragmencie, który ma więcej wspólnego z XC niż maratonami. Wzajemny szacunek to jednak podstawa, więc bez szaleństw i narażania własnego i innych zdrowia, jadę na spokojnie dalej i staram się złapać oddech na kolejne podjazdy.
Po około 600 m pod górę i pokonanych 10 kilometrach jest już nieźle. Wokół mnie są zawodnicy na podobnym poziomie, a stawka się względnie rozciągnęła. Na pewno pomógł podjazd o długości 800 metrów i nachyleniu 17%. Po jeździe na pół gwizdka w tłoku na starcie, mogłem sobie na nim zaszaleć. Lada moment czają się ciekawe zjazdy błotnisto-kamienistym wąwozem, których wyczekuję z niecierpliwością. Dociskam na końcówce, by mieć przestrzeń zarówno za mną i przede mną na zjeździe. Pora na zabawę. Jedzie mi się świetnie, rower się trzyma nawierzchni, dzielnie pokonujemy razem kolejne zakręty, kamienie, błotniste kałuże. W ciemnym lesie jednak znienacka słychać strzał. Doszedł on mnie z tylnego koła. Jadę kolejne 50 metrów jakby nic się nie stało, wtem kolega za mną ostrzega mnie, że schodzi mi powietrze. Podjeżdżam jeszcze kawałek, by zatrzymać się w miejscu, gdzie jest na to przestrzeń, ale też gdzie dobrze się ogląda postępy innych – tuż za krótką stromą ścianką pod górę. Początkowo ciężko jest precyzyjnie zlokalizować źródło problemu, słychać lekki syk, a powietrze w oponie jeszcze jest. Próbuję dopompować licząc naiwnie na to, że mleko jeszcze coś tu uszczelni. Znajduję lekkie rozcięcie z boku opony, mleko z niego na tyle beztrosko tryska, że niestety trzeba wkładać dętkę. Mijają mnie kolejni zawodnicy, coraz bardziej „turystyczni”, z coraz większym rozstrzałem wiekowym. Rzut okiem na zegarek – nie spieszyło mi się ani troszeczkę, 16 minut w plecy, ale jadę konsekwentnie dalej :)
Na przekór awarii w pierwszej połowie zawodów, zdecydowałem się pojechać pełny dystans. Jak pech to pech i nawet nowiutka opona tubeless ready z wzmacnianymi ściankami i super wartością TPI nie uchroni nas przed flakiem i bez sensu z tego powodu zmieniać swoje plany – przecież nie przyjechałem tu po jakąkolwiek wygraną, zmieniło się niewiele. Jest coś głęboko zakopane w naszych instynktach, co sprawia, że wymijanie wolniejszych zawodników daje nam sporo satysfakcji. Nie jestem z tego dumny, że czerpię z tego radość, staram się też wszystkim dawać należyty im szacunek. Tak po prostu jest, że fajnie jest wyprzedzać. W tym sezonie, w przeciwieństwie do poprzednich edycji, dłuższy dystans nie był podwójną pętlą krótszego, co odebrało trochę wspomnianego DNA XC. Pomysł był taki, by wcisnąć jak najwięcej jak najsłynniejszych zjazdów i podjazdów wokół Wielkiej i Małej Sowy. Zmiana była interesująca, ale niestety pociągnęło to za sobą dwa spore minusy – więcej długich szutrów, które musiały stanowić łącznik między „oesami”, no i zwłaszcza w słoneczną majówkę rzecz raczej do przewidzenia – chmary turystów na głównych szlakach. Przy okazji brawo dla organizatorów, za rozwieszenie nie tylko strzałek, ale kartek informacyjnych o zawodach kolarskich. To dla mnie jednak o jeden problem za dużo. Wolę pętle z fragmentami XC po nieuczęszczanych przez pieszych wzgórzach, niż rozciąganie trasy na siłę i wymijanie często przestraszonych niedzielnych pieszych turystów.
Skończyło się na bardzo dużym wyczerpaniu organizmu, znanych wielu amatorom wątpliwościach i myślach o porzuceniu pasji, czasie na mecie około 4 godzin, w tym 16 minut siedzenia w krzakach i naprawie roweru. Mimo tego, wciąż pewnie podsumowując za parę miesięcy sezon 2018 uznam Walim za top 5 jedniodniowych zawodów na Dolnym Śląsku i za rok ponownie zaplanuję wyjazd w to niezwykle urokliwe i ciekawe miejsce.
COMMENTS