Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Otwierające sezon maratony po „płaskim” wiążą się zwykle z mocno mieszanymi uczuciami. Mają swoich zwolenników i krytyków. Często wzbudzają sentyment i pozwalają po części zaspokoić pozimowy głód ścigania. Zazwyczaj jednak wydarzenia pozostawiają niesmak. Tak też było dla mnie tym razem.
Nie pamiętam, kiedy do startu tutaj, tuż przy granicy Wrocławia, podchodziłem tak spokojnie. Może to dlatego, że już nawet nie pamiętam, która to moja edycja? Może to przez wyjątkowo idealną pogodę i spodziewany brak błota na trasie? Może to dlatego, że po przespanej i przechorowanej zimie nie oszukiwałem się niepotrzebnymi ambicjami? Czy to jednak wypakowany tydzień temu z kartonu nowiutki karbonowy hardtail? Chyba wszystkie te rzeczy miały swój udział ;)
Tłumy w sektorach sprawiły, że ustawiłem się gdzieś przed bramką z numerem „2”, luz, przecież i tak o nic wielkiego się nie ścigam. Strzał, ruszamy, pierwsze kilometry jedziemy zaskakująco dla mnie spokojnym tempem. Również, w przeciwieństwie do poprzednich lat, nie mijam żadnej kraksy na asfalcie czy w szczerym polu. Może jednak ludzie się czegoś nauczyli albo są podobnie wyluzowani jak ja? Spokojnie, przy kolejnych okazjach buduję sobie pozycję w stawce, którą jednak przy takim zagęszczeniu środka stawki nie da się stwierdzić ;) Słońce świeci, nie ma błota, nie pyli, jest pięknie.
Zbliżamy się do połowy trasy, jeszcze parę kilometrów i będą single. To tutaj następuje pierwszy niesmak. Jakiś dopakowany mistrz kierownicy tuż przed zakrętem dokręca, wyskakuje mi zza pleców, wyprzedza mnie, kolegę przede mną i wchodząc w zakręt ścina trasę koleżance ściągając ją na pobocze. Warto pamiętać, że kolarstwo górskie to nie Formuła 1 i dobry zwyczaj nakazuje wyprzedać po zakręcie, a nie przed nim. Pominę fakt, że i w wyścigowych bolidach manewr kolegi napinacza byłby wątpliwy i pod obserwacją sędziów… Na szczęście ja po dojechaniu do singli mam dobre towarzystwo. Dostrzegam różnicę tempa, grzecznie pytam „puścisz mnie?”, dostaję miejsce od razu :) Zbliżając się do kolegi z kategorii wiekowej wskazującej na duże doświadczenie, nawet nie zdążyłem nic powiedzieć – sam mnie puścił.
Na wyjeździe z lasu okazało się, że technika jest, ale nogi brakuje. Wspomniani koledzy szybko mnie doganiają, by chwila potem jednak zjechać na dystans Mega. Ja jadę dalej. Drugi raz zaliczam single, tym razem wymijając ogon stawki średniego dystansu. Staram się kulturalnie mówić „lewa”, „prawa” (chociaż tego „prawa” nie wszyscy, jak się okazuje, rozumieją, lepiej korzystać z lewej ;) ). Za współpracę odwdzięczam się „dziękuję, powodzenia”, czasem krótką wymianą wrażeń. Potem szybkie odcinki do mety i koniec.
Piękna pogoda, szybka trasa, przejezdne i nie rozpływające się w błocie single – miało być idealnie. Niestety dowiaduję się, że w dalszej części stawki było więcej niepotrzebnie groźnych sytuacji, niż ta zauważona przeze mnie. Kompletnie nie rozumiem „ścigaczy” środka stawki, którzy wyprzedzając, kompletnie nie myślą o innych. Zwykle kończy się na niepotrzebnej nerwówce, ale jeśli ktoś swoją brawurą doprowadza do czyjegoś OTB na płaskim przy 30 km/h, to jednak coś jest nie tak. Szkoda, że takie osoby nie wyżywają się gdzie indziej. Niesmak, jak co roku, pozostał, na szczęście kondycja, rower i pogoda zaskoczyły pozytywnie. A za trzy tygodnie ścigamy się w górach, wtedy nawet i błoto nie odbierze satysfakcji z jazdy, a i stawka szybciej się rozciągnie, więc spiny mniej ;)
COMMENTS