Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Pogoda była wręcz idealna, nie za ciepło, nie za zimno. Słońce grzało a jednocześnie mocno wiało. Był także mały szosowy, a zarazem światowy akcent ponieważ, jako zawodnicy przejeżdżaliśmy przez Praciaki z których Krzysztof Wyrzykowski nadawał na Tour de France jako Radio Praciaki.
Trasa jak każda do tej pory na Cyklokarpatach perfekcyjna, startowałem w tym sezonie w Kluszkowcach, Koninkach i Rzykach i po każdej edycji mówiłem, że trudniejsza już być nie może. Tym razem było nie inaczej. Uważam, że ta była najtrudniejsza ale idealnie mi przypasowała. Podobno pomysłodawcą jest Marcin Gołuszka, miejscowy wyjadacz mtb. Udało mi się zamienić z nim kilka słów na trasie i mówił, że organizator i tak ominął jeden z trudniejszych singli (chyba nie dziwię się, bo te które zostawił i tak wyciskały z ludzi i sprzętu ostatnie soki). Jeżeli w tych okolicach trenują miejscowi górale, to już wiem czemu takie z nich konie.
Wracając do samej trasy, dystans mega to 52 km i 2300 m w pionie, rzeźnia. Start po asfalcie w dół, później odbicie w bok i od razu sztajfa, heh sztajfa to mało powiedziane, istna ściana płaczu. Organizator zapowiadał że będzie ciężko, ale w całości była nie do podjechania. Strava pokazała 4 km i średnio 10 procent nachylenia, maksymalnie ponad 30 %. Do tego cały czas luźne kamienie i korzenie wystające w każdą stronę. Później długi szybki zjazd, dosyć łatwy technicznie aż do doliny i heja znowu do góry. Tym razem trochę łatwiej, ale za to dłużej i po nabraniu wysokości bardzo interwałowy odcinek. Za to jaki zjazd, bardzo trudny, na którym mijałem chyba 5 zawodników z gumami (swoją drogą był to maraton na którym dotychczas widziałem najwięcej przebitych opon, defektów sprzętu jak i ciała, mnóstwo dnfów i podobno nawet straty w uzębieniu). Później modliłem się już tylko o bufet.
Pierwszy na 15 km, ale kto by się tam zatrzymywał, łyk izo i lecimy dalej. Drugi bufet był dopiero na 37 km, więc trzeci podjazd pokonywałem z mroczkami przed oczami a czekał mnie jeszcze zjazd. Na szczęście udało się zjechać cało i zdrowo, chociaż niezbyt pamiętam jak on wyglądał. Na postoju zatankowałem do pełna jedzenia i picia. Następnie był już luźny szeroki podjazd i taki sam zjazd po którym wylądowaliśmy w Rzykach. Ale nie, to nie był koniec to dopiero tu zaczynała się walka z samym sobą. Podjazd zaczął się w miarę niewinnie, po asfalcie, ale po tak dużym wysiłku była to istna katorga. Złapał mnie skurcz i nie chciał puścić, stanąłem i krzyczałem, ale nie byłem jedyny, cierpieli tu chyba wszyscy. Na szczęście w głowie cały czas siedziała mi sentencja mojego byłego trenera karate „dopóki walczysz jesteś zwycięzcą”. Więc z krzykiem na ustach pokonywałem kolejne metry podjazdu.
Na sam koniec zjazd o strasznym nachyleniu z luźnymi ogromnymi głazami. Minąłem tam jednego zawodnika ze swojej kategorii, a drugiemu nie dałem się dogonić. Mimo tak długiego dystansu i prawie 4 godzin zmagań różnice na mecie były sekundowe. Sprzęt nie zawiódł, głowa na zjazdach też nie i udało się wykręcić życiowy wynik, czego chcieć więcej.
Za rok na pewno tu wrócę, mocniejszy i bardziej zdeterminowany.
COMMENTS