Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Start w Singen był moim pierwszym międzynarodowym maratonem, dlatego jadąc na Mistrzostwa Świata nie wiedziałam dokładnie czego mogę oczekiwać od siebie i na co mnie stać. Przerażała mnie wizja zajęcia ostatniej lokaty, dlatego początkowym założeniem było ukończenie wyścigu na wyższym miejscu. W sobotę razem z Krzyśkiem zapoznaliśmy się z początkowymi i końcowymi kilometrami trasy – proste technicznie asfaltowe i szutrowe drogi na przemian z polnymi ścieżkami, interwałowe podjazdy na kilka minut i zaraz za nimi krótkie zjazdy. Jedyną wadą trasy była otwarta przestrzeń – niewiele fragmentów trasy było osłonięte cieniem drzew. W takich warunkach ważne było załapanie się zaraz po starcie do kilkuosobowej, współpracującej grupki – samotna jazda skazywała na spore straty.
W dniu startu na szczęście nie było żaru lejącego się z nieba, na kilka godzin przed startem padał deszcz i powietrze było rześkie. Rozbiegówka po starcie biegła jedną z główniejszych ulic Singen – peleton zachowywał się dość nerwowo na tym odcinku, wszystkie zawodniczki chciały być jak najbliżej przodu. Po dojechaniu do pętli wpadłyśmy na pierwszy podjazd, początkowo po asfalcie, a później po szutrze, gdzie nastąpiła pierwsza selekcja i klarowanie się grupek adekwatnych do poziomu dyspozycji. Udało mi się zabrać z grupką około 8 osób, gdzie była Ania Urban i Rita Malinkiewicz. Następne krótkie podjazdy i zjazdy zweryfikowały skład mojej grupy. Jadąc początkowo po kole zawodniczek czułam się całkiem nieźle – podpasował mi interwałowy profil trasy.
Wjeżdżając na pierwszy bufet po około 10 km chciałam wymienić bidon, jadąc szukałam wzrokiem osoby z obsługi kadry, ale nigdzie nie zauważyłam żadnego charakterystycznego ubrania. Na końcu bufetu stał manager mojego klubu, Kamil Dziedzic, wyrzuciłam bidon z koszyka. Kiedy chciałam sięgnąć po bidon, między mnie a Kamila wjechała Niemka. Niestety nie udało się złapać pełnego bidonu. Wszystko działo się na tyle szybko, że niewiele myśląc pojechałam dalej nie zatrzymując się z powrotem po bidon. Bałam się, że moja grupka ucieknie mi i miałam cichą nadzieję, że jadąca tam Ania Urban ma dwa bidony. Faktycznie miała dwa, aczkolwiek jeden był pusty. Dała mi kilka łyków od siebie, ale kiedy zaczął się szybki szutrowy zjazd grupa podzieliła się. Przez ponad 15 km do następnego bufetu jechałam bez picia – ten błąd kosztował mnie bardzo wiele w drugiej części wyścigu.
Wraz z upływem czasu temperatura powietrza rosła, co spowodowało odwodnienie. Mimo uzupełniania bidonów na kolejnych bufetach, organizm mocno odczuł brak picia na samym początku wyścigu i w połowie dystansu zaczęły łapać mnie skurcze. Akurat na tym odcinku były najsztywniejsze podjazdy, nie udało mi się utrzymać w mojej grupie i kolejne 40 km do mety pokonywałam w samotności i bólu. W między czasie wyprzedziły mnie 3 zawodniczki i straciłam około 10 minut do dziewczyn, z którymi jechałam pierwszą połowę wyścigu. Po wjechaniu na metę chyba musiałam naprawdę marnie wyglądać, trener kadry kilka razy pytał się mnie, czy wszystko w porządku. A ja marzyłam tylko o dwóch rzeczach: usiąść na czymś stabilnym, a najlepiej położyć się i napić się czegokolwiek zimnego i niesłodkiego.
Na tym wyścigu dałam z siebie wszystko – chyba lepiej bym go nie pojechała, może jedynie gdyby nie było sytuacji z brakiem bidonu. Myślę, że jak na debiut w tej rangi wyścigu i brak specjalistycznego przygotowania pod maraton poszło całkiem nieźle. Na pewno zebrałam sporo nowych doświadczeń i mam nadzieję, że nigdy więcej nie popełnię takiego błędu na bufecie.
fot. Adam Starzyński
COMMENTS