Hej! #mtbxcpl jest na Google News - kliknij tu i bądź na bieżąco z tym, co słychać w kolarstwie!
REKLAMA
Zacznijmy od tego, że nikt nie zdyskwalifikował mnie za brak koszuli Mistrza Polski. To znamienne!
UEC Masters Cyclo-cross European Champioships 2016 (czytaj: miszczostfa ełropy w pszełajach dla dojrzałych pań i panów) są tak blisko, że nie biorę nawet urlopu. Urywam się z pracy po sześciu godzinach, co w piątki w cywilizowanych biurach jest nawet dobrze widziane. Napracowała się, może wyjść wcześniej – chwali się.
W Katowicach leje. Leje też w Ostrawie, Frydku-Mistku, na granicy czesko-słowackiej, leje w okolicy Żyliny mocząc tęczowe koszulki jej mieszkańców, leje chyba w całej Europie. Przesypiam 100 km trasy. Gdy się budzę, majacząca na horyzoncie elektrownia jądrowa Bohunice intensywnie wypluwa chmury w wypogadzające się niebo. Cud jakiś chyba. Trnava wita nas chylącym się ku zachodowi słońcem. Słońcem!
Trnava jest całkiem sporym słowackim miasteczkiem, z dworcem o wyglądzie portu lotniczego i całkiem ładnym centrum handlowym, gdzie największa reklama na jego froncie należy do Reserved. Schludne blokowiska z lat siedemdziesiątych, Kaufland i Lidl na wjeździe. Troszkę inaczej niż Czechach, inaczej niż u nas, ale żywię przeświadczenie, że podobnie do setki innych słowackich miasteczek. Czysto. Bóg wszystkich podróżników, wszechmocny Google, wiedzie nas do biura zawodów. Zapisy są proste, nie używając właściwie żadnego języka, wymachując jedynie licencją i 35 euro, odbieram numerki i pakiet startowy. W papierowej torebce trykotowa czarna koszulka (mój rozmiar), woda, spray na bolące gardło i ciastkowa kulka, jakie cukiernicy robią czasem z resztek biszkoptu i kakao. Kulka poszła na pierwszy ogień.
Nie mamy noclegu. Dobra, potem o tym pomyślimy! Trasa!
Właściwie czas oficjalnego treningu już się skończył. Słońce stoi nisko nad horyzontem. Chwilę po nas na parkingu pojawiają się bracia Wolcendorf, Arek i Adam z ekipą.
Mam dwa rowery. Żaden nie jest mój. Jeden objeżdżony przez godzinę, drugi przez trzy. Na szosie! Oba są piękne, mają tarczowe hamulce i nieznane mi opony. Tylko opony mnie martwią tak naprawdę. Zgodnie z zasadą enduro: co się nie dojeździ, to się dowygląda.
Spodziewam się błota i podbiegów.
Błota nie ma. Podbiegów też nie.
Trasa to miód, szaleństwo, gulasz z knedlikiem, garść lentilków i lane piwo z pianą: cała przejezdna, trawa, trawa, trawa, twardo, agrafki szerokie jak dla jaśnie państwa. Szybko. Nie lubię szybko. Nie mam takiej nogi. Pieprzyć to! Leje mi się po plecach, pięć okrążeń i auto. Jest kompletnie ciemno, gdy kończę. Opony Bontragera trzymają jak wściekłe. Usiłujemy załapać się jeszcze na odprawę, ale o wyznaczonej porze nic nie wskazuje na to, że cokolwiek się odbędzie. Szkoda czasu.
Wieczór to kolacja w hotelowym pokoju, kontrola listy startowej i godziny startu. Czasem coś mnie tknie i sprawdzam takie rzeczy. Gdyby nie hotelowe wifi, obejrzałabym mistrzostwa jako kibic – spóźniłabym się na start o 1,5 godziny.
Mam trzy bezpośrednie rywalki. Czyli mogę być pierwsza, druga, trzecia, lub czwarta. Spory wybór, nieprawdaż? Naprawdę nie chcę być czwarta.
„Nic się nie stanie, jak będę czwarta?” pytam Grześka, w drodze na start.
„Jasne, że nie. To Mistrzostwa Europy!”
Trawę na trasie pokrywa rosa. Na niebie lampa. Pół godziny przed startem, gdy jadę na rezerwowym rowerze, Continental puszcza na zakręcie i ląduję na moim złamanym obojczyku i uszkodzonym przed sześcioma laty barku. Słyszę chrupnięcie, które powoduje, że rzednie mi mina. Umiem jechać, ale na większych wertepach czuję ból. Pieprzyć to.
Na starcie nie wiem, kto jest moją rywalką. Znam kilka Czeszek. Są też Szwedki, Estonka, Francuzka. Startują z nami panowie powyżej sześćdziesiątki. Wiem, że start musi być dobry, inaczej będzie tłoczno na pierwszym podjeździe, który muszę wziąć z rozpędu. Start jest dobry. O dziwo nie ma specjalnie nerwów. Jadę najszybciej jak umiem, mimo życiowych roszad i remanentów, mam sezon życia i co ma być, to będzie. Bolący bark dokucza mi najbardziej na przeszkodach, gdzie muszę chwycić rower i na chwilę go podnieść. Mam na trasie nawet kilkoro kibiców. Chyba więcej czesko niż polskojęzycznych. To swoista kara za ściganie się w Czechach zamiast w PL. Wyprzedzają mnie dziewczyny, po dwóch okrążeniach moje miejsce w stawce wydaje się być przypieczętowane. Problem w tym, że nie wiem, które to miejsce.
„Rewelacyjnie pojechałaś.” mówi Grzesiek.
„Która byłam?”
„Czwarta.”
„Czyli ostatnia!”
Wywalczone czwarte miejsce zawsze wydawało mi się w porządku. Bycie ostatnim w kategorii, to zawsze bycie ostatnim…
Miałam średnie tętno 170 uderzeń na minutę.
Powiedzmy wszystkim, że byłam po prostu czwarta!
Łyk Coli w słoneczne przedpołudnie zawsze jest dobry na jesienne smuteczki.
Jedźmy stąd. Szkoda pogody. Jedźmy jeździć. W te góry na horyzoncie!
Trochę wieje, ale robimy jeszcze 50 km na przełajówkach, wspinając się pod zamek Czerwony Kamień. Tamci się ścigają, a my machamy peletonowi klasycznych samochodów, który wpada na nas w środku nigdzie. Tamci walczą, a my pałaszujemy wyprażany ser na dziedzińcu warowni. I kawę sobie pijemy. Jak turyści. Mastersi! Żadnego szacunku dla sportu!!!
Po wsiach Słowacy zbierają włoskie orzechy spod przydrożnych drzew. Przyjeżdżają swoimi škodovkami, w adidasach i spodniach z dresu plączącymi się na wysokości kostek. Śmieją się do siebie i zbierają te orzechy do koszy i reklamówek. Są tak swojscy, że już bardziej się nie da. W hotelu, knajpach i przydrożnych winiarniach mój łamany czeski mogę sobie wsadzić – Słowacy wolą z nami po angielsku. To znaczy ze słowiańską wystraszoną kurtuazją, ale za to w światowym języku.
Pamiątka z Mistrzostw: nowy sposób picia kawy. Prawą ręką chwytasz kubek, lewą ręką chwytasz prawą rękę i podnosisz razem z kubkiem do ust, pijesz, odstawiasz. Ciekawe, ile jeszcze lat w ten sposób?
COMMENTS