Hej! Na #mtbxcpl piszę o kolarstwie dzięki TOBIE!
Wspieraj mnie, żebym mógł dalej być blisko kolarstwa, robić relacje z zawodów, pisać i zarażać pasją.
Do Grudziądza jechałem z wielką ciekawością i niecierpliwością. Już jakiś czas temu słyszałem o potencjale trasy, do tego nowe miejscówki zawsze wprowadzają pewną świeżość, energię. Żeby tego było mało co chwila dochodziły opisy, zdjęcia i bardzo duże zaangażowanie lokalnej grupy, która ogarniała trasę.
Pogoda dopisała, było ciepło, ale bez przesady. W pierwszym sektorze duża frekwencja i wiele nowych, lokalnych twarzy, a co lepsze – wiele nieźle wyciętych łydek. Zapowiadało się dobre ściganie.
Przy tak licznej grupie zawodników zawsze wolę od razu ustawiać się z przodu stawki. Szybko przebiłem się na przód i w zasadzie już tam pozostałem, nadając przez większość dystansu tempo. Pozwoliło mi to na szybkie reakcje (było kilka mocnych ataków), unikanie efektu sprężyny, ale też po prostu czułem się pewniej i bezpieczniej.
Pierwsze kilkanaście kilometrów trasy nie zachwycało, typowa rozbiegówka. Dla mnie za długa, bo zazwyczaj oznacza to wielki peleton wpadający w pewnym momencie do ciasnego lasu.
Kiedy wjechaliśmy już w ciekawszą, interwałową część trasy, liczyłem na szybką selekcję i może jakąś akcję, ucieczkę. Niestety, jechała nas za duża grupa, za mocnych zawodników, którym za mało się chciało.
Pomimo, iż trasa momentami naprawdę wymagała sporego wkładu mocy i płuc, nie łatwo było uciec. Mi udawało się uzyskiwać kilkadziesiąt metrów po większych hopkach czy jakimś bardziej technicznym fragmencie. Trasa zawierała jednak – pomiędzy bardzo ciekawymi fragmentami – wiele „łączników” prowadzonych po szutrach, duktach czy asfalcie. Tu i tak wszystko się zjeżdżało.
Ostatnią szansą na oderwanie się od nadal dużej grupki (kilka kilometrów przed metą jechało nas na Mega ok. 6 osób) był singiel. Nie był trudny technicznie, ale wystarczający, by przynajmniej trochę zamieszać. Po wylocie z singla, zostało ok 3 sprinterskich kilometrów – głównie asfalt. Zostałem tu z dwoma zawodnikami, z których tylko jeden (Mariusz Kowalkowski) wykazał chęć współpracy. Sam finisz usytuowany był na boisku, które należało najpierw objechać po murawie. Tu ulokowałem się na, zdawałoby się, najlepszej, trzeciej pozycji, gotowy do ataku. Niestety, jeden z kolegów obudził w sobie mistrza ostatniej zmiany, blokując trochę mnie i Marcina do wewnętrznej, przez co swobodnie odjechał. Walka o drugie miejsce była dość zaskakująca, bowiem Mariusz Kowalkowski (Centrum Medyczne Zaniewska) uznał, że skoro prowadziłem przez prawie cały wyścig, mam wolną drogę. Nie przepadam za „oddawaniem” miejsc, ale Jego decyzja wydawała się ostateczna, więc linię mety przejechałem symbolicznie przed Nim. To miłe wiedzieć, że w dobie coraz powszechniejszego cwaniakowania i spiny na amatorskich imprezach, kogoś stać na podobne gesty – dziękuję.
W wynikach moje nazwisko widniało jednak na pierwszym miejscu Open. Okazało się, że zwycięzca został (z niewiadomych mi powodów) zdyskwalifikowany. Tym samym, przypadło mi pierwsze miejsce.
Nowa miejscówka w kalendarzu Mazovii spodobała mi się, ale na pewno nie zachwyciła. Nie można jej (trasie) odmówić wielu ciężkich fragmentów, dynamiki czy zróżnicowania, ale dla mnie było trochę za dużo płaskiego. Trasa przez to była za mało selektywna, za szybka. Chętnie pojadę tam ponownie, owszem, ale z drugiej strony mam świadomość, że nie trzeba jechać 3 godzin (w moim wypadku), żeby móc startować na trasie o podobnym profilu i charakterystyce.
COMMENTS